Dzięki podróżom przekonujesz się, ile jesteś wart – mówi Grzegorz Kapla, dziennikarz, podróżnik, pisarz, reporter
Autor kryminału „Bezdech” zdradza, gdzie serwują najlepszą kawę na świecie, czym różni się turysta od podróżnika i dlaczego w Warszawie drzewa są bardziej zielone niż gdziekolwiek na świecie.
Grzegorz Kapla: Chcesz zapytać, czy dziś biegałem?
Agnieszka Michalak: Ej, to ja zaczynam wywiad. Skąd wiesz, że właśnie o to chciałam spytać?
Przeczytałem w twoim notesie. Kiedy piszesz o aferach – a ja pisałem o nich, gdy mieszkałem jeszcze w Świnoujściu – szybkie czytanie tekstu do góry nogami jest kluczową umiejętnością. Robisz wywiad z jakąś szychą, on ma na biurku stos papierów, czasem bardzo ważnych, nie chciałby, żeby ktokolwiek znał ich treść, udajesz, że pytasz o coś, co jest mu na rękę i czytasz. Zapamiętujesz sygnatury i daty. Potem wysyłasz mu zapytania w sprawie pisma takiego a takiego, a on nie wie, kto ci to ujawnił, gdzie ma przeciek…
To biegałeś dziś czy nie?
Oczywiście, staram się biegać codziennie – takie uzależnienie, bez drugiego dna. Dziś biegło się całkiem nieźle, bo było 18 stopni, a nie – jak wczoraj 30.
Jaką trasą biegniesz?
Zależy czy spałem, czy nie, bo od początku epidemii moja bezsenność nieco się pogłębiła i porządne spanie bywa luksusem. Zwykle biegam godzinę. Wokół Starego Miasta w Warszawie, potem nad Wisłą, dalej przecinam któryś z mostów, bo po praskiej stronie wciąż jeszcze rośnie prawdziwy las. Na koniec próbuję wbiec po schodach na górkę maryjną. Kiedyś umierałem w połowie pierwszej próby, dziś znowu biegnę pięć razy.
Nie mam budowy biegacza i nigdy nie osiągnę w tym sporcie sukcesu, ale ci, którzy walczą wbrew ograniczeniom imponują mi bardziej od tych, co zdobywają medale. Machamy sobie w trasie i wiem, że oni też mi kibicują. Lubię ten czas dnia, słucham TOK FM lub Trójki. Mądrzy ludzie o czymś dyskutują, a ja potem to komentuję na blogu „Kapla w drodze”.
Wspomniałeś o twoim mieście, Świnoujściu. Opowiedz o swojej pierwszej poważnej podróży relacji Świnoujście – Warszawa?
Raczej już Warszawa–Świnoujście. Bal szkolny mojej córki. To było naprawdę ważne, fryzjer, te sprawy. Powiedziałem, że będę. Spóźniłem się dwadzieścia minut, bo zapomniałem, że nie mogę przepłynąć w śródmieściu promem na rejestracjach innych niż świnoujskie.
Kiedy to było?
Dawno, nie pamiętam. Przecież wiesz, że nie używam kalendarza ani zegarka.
Wiem też, że nie masz żadnego numeru w telefonie i do nikogo nie dzwonisz, czekasz na telefony od innych.
No tak. Nie mam książki teleadresowej w komórce i wolę do nikogo nie dzwonić, ale zawsze odbieram, albo oddzwaniam. Boję się też listów poleconych, które kiedyś oznaczały tylko kłopoty.
Miałeś już siwe włosy, kiedy opuszczałeś Świnoujście?
Jasne. Kiedy piszesz o aferach, trzeba się spodziewać kłopotów, bo źli ludzie nie poddają się bez walki. Procesy o naruszenie interesów różnych ważnych osobistości, między innymi głowy państwa, trwały przed różnymi instancjami pięć lat. Żadnego nie przegrałem, ale miałem dość takiego życia. Rzuciłem to wszystko, wyjechałem w Karkonosze i zostałem przewodnikiem górskim. Pomyślałam, że czas na życie, które będzie całkowicie odmienne od tego, które wiodłem dotychczas. Z tamtego etapu zachowałem tylko umiejętność pisania, robienia zdjęć i zamiłowanie do podróżowania.
To był dobry czas. Mieszkałem w tych górach, chodziłem po nich z turystami, miałem prawdziwą męską przyjaźń. To nie są wysokie góry, ale potrafią dać w dupę. No i może nawet spotkałem miłość… Pomyślałem, że jeśli popracujemy w Warszawie, zarobimy na dom w górach. I nie będzie trzeba już mieszkać na staromiejskim poddaszu, ale w chacie, w której pachnie świerkowym drewnem i z której widać siwe szczyty. Ten plan powiódł się połowicznie. Moja ówczesna dziewczyna ma ten dom z kimś innym.
Ale do stolicy przyjechałeś?
Tak, na zaproszenie Joanny Rachoń z redakcji „MaleMan”, dla której robiłem wcześniej jakieś materiały, wywiady. Zacząłem pracę redaktora i miesięcznie zarabiałem tyle, ile wcześniej przez rok będąc freelancerem. Zresztą odkąd przestałem się utrzymać z malowania wysokich konstrukcji – kominów, latarń morskich czy mycia szyb w wieżowcach – żyłem z pisania.
Lubię robić magazyny, to zupełnie inny rodzaj dziennikarstwa, niż pisanie do dzienników. Dziennik to głównie adrenalina, litry kawy i kilka paczek papierosów dziennie. Nie ma nic wspólnego ze sztuką. A tworzenie magazynu daje szansę, żeby po swojemu opowiedzieć świat innym ludziom, żeby podzielić się dobrymi historiami. To nie jest łatwe, bo dziś redaktorzy magazynów muszą iść na setki kompromisów, w tym reklamowych. To wymusza w jakimś sensie zakres tematyczny. Poza tym ludzie kupują kolorową prasę dlatego, że widzą na okładkach sławne osobistości. Na szczęście jeśli się tylko chce, można wciąż znaleźć sporo przestrzeni, żeby powiedzieć o świecie, w taki sposób, w jaki chcesz to zrobić. To wielki przywilej i odpowiedzialność.
Co dają ci podróże?
Dzięki nim przekonujesz się, ile jesteś wart.
Co masz na myśli?
Czy umiesz pokonać lęk przed samotnością, brakiem wygód, niebezpieczeństwem, wysiłkiem fizycznym. Kiedyś nie miałem takiego lęku, ale jestem w takim miejscu w życiu, że czas brać to pod uwagę. Podczas ostatniego wyjazdu – Kambodża, Wietnam, Laos, Tajlandia – brałem pod uwagę ewentualność, że mogę nie dać rady.
Dwa lata temu dałeś radę na pustyni…
To zupełnie inna okoliczność. Przez pustynie jechałem z drużyną Poland National Team w rajdach cross country, naszą dakarową reprezentacją. To było zadanie drużynowe. Nie siedziałem w samochodzie sam, kiedy się zakopaliśmy to we dwóch z Mateuszem Szelcem, który prowadził w najtrudniejszym terenie. Mieliśmy telefon satelitarny, którego wprawdzie nigdy nie użyliśmy, ale nie było powodu do obaw. Zawsze ktoś by nas wyrwał z najgorszej kabały. Życie z kimś jest dużo łatwiejsze niż w pojedynkę. Dziś w podróże jeżdżę sam.
Pamiętasz swoją pierwszą wyprawę?
Prapierwszą odbyłem do NRD z ojcem. Wtedy można było przekroczyć tylko granicę z Niemcami. Przywiozłem pluszowego szopa pracza naturalnej wielkości. Pojechaliśmy pociągiem, bo samochodem byłby jeszcze większy kłopot z celnikami. A pierwsza podróż, w której poczułem się podróżnikiem a nie turystą, odbyła się Egipcie.
Czym różni się jeden od drugiego?
Turysta to człowiek, którym w drodze ktoś się opiekuje. Podróżnik musi o wszystko zadbać sam. A, są jeszcze włóczędzy – to ci, którzy nie mają właściwie dokąd wrócić. Wciąż są w drodze. I ja siebie tak traktuję. Nie mam na końcu drogi domu jak pan Phileas Fogg, który po 80 dniach dookoła świata wie, że musi wejść po schodach i tam jest koniec jego podróży. Ja nie wiem, gdzie kończy się moja droga. Nie mam takiego miejsca, do którego mogę się odwołać mentalnie w jakiejś dramatycznej sytuacji.
A co z poczuciem bezpieczeństwa? Dużo podróżujesz – nie paraliżuje Cię jego brak?
Poczucie bezpieczeństwa straciłem w wieku 14 lat, kiedy wyjechałem z rodzinnego domu, żeby zostać marynarzem. To była męska szkoła przetrwania, test charakteru. Nieustannie dostawało się w piernicz od starszych kolegów. Po takim doświadczeniu fali trudno odbudować poczucie bezpieczeństwa. Ale czy to mnie paraliżuje? Pewnie tak. To latami się odkłada i pokłosiem jest chociażby bezsenność. Podczas snu traci się kontrolę – jeśli żyjesz w permanentnym poczuciu braku stabilizacji, to przynajmniej chcesz mieć kontrolę wzrokowo-słuchową. A podczas snu jej nie masz, więc się przed nim instynktownie bronisz. Ale ten strach nie paraliżuje mnie na tyle, żebym zaprzestał poznawać świat.
Wróćmy zatem do pierwszej wyprawy, którą odbyłeś jako podróżnik.
Wszystko zaczęło się od przyjaźni. W połowie lat 90. w Polsce został uruchomiony program, dzięki któremu miała się podnieść w narodzie znajomość języka angielskiego. W ramach tego projektu do Świnoujścia – za te nasze marne pieniądze, za które nic nie można było kupić – zjechał nauczyciel angielskiego. Nowozelandczyk Jan Bordgdorf. Przyjeżdżał do wybranego kraju, żeby mieszkać w nim przez pół roku i uczyć. Zaprzyjaźniliśmy i dzięki niemu pozbywałem się wschodnioeuropejskiego akcentu.
Po sześciu miesiącach Jan wyjechał do Kairu. Tam w British International School uczył bogate dzieci m.in. z rodziny Husajna. Mieszkał na wyspie Gezira, w bardzo luksusowej dzielnicy, w kilkupokojowym apartamencie. Pojechałem do niego – kiedy piliśmy alkohol i spadały nam z parapetów doniczki z kwiatami nie musieliśmy sami ich sprzątać. Była od tego ekipa porządkowa. Któregoś dnia wręczył mi przewodnik Lonely Planet, zawiózł na dworzec, wsadził do autobusu jadącego do Marsa Matruh i powiedział: „Oaza Siwa to miejsce, do którego musisz dotrzeć”. I tak z turysty stałem się podróżnikiem.
Pamiętasz jazdę tym autobusem?
Pewnie. Mężczyźni siedzieli po jednej stronie, kobiety po drugiej. Jechaliśmy przez pustynię – byłem wtedy po raz pierwszy na Saharze. W rudej mgle było widać, że coś lśni w oddali. Kiedy autobus podjechał bliżej, okazało się, że przy drodze stoi facet ze strzelbą. Kierowca nawet się nie zatrzymał. Do dziś mam dreszcze, kiedy pomyślę o Siwa – oazie zamieszkałej przez ludzi – albinosów. To jedno z najważniejszych miejsc w moim życiu.
Potem odbyłeś dziesiątki podróży. Relacjonowałeś je w reportażach m.in. „Gruzja. W drodze na Kazbek i z powrotem”, „Duchy we śnie, duchy na jawie” – o mieszkańcach Papui Nowej Gwinei, którzy żyją na granicy wolności i niewoli, chrześcijaństwa i animizmu, a granica ta „przebiega w poprzek ich serc”. I moja ulubiona „W końcu i ty zapłaczesz. Z Baku do stóp Araratu”, w której piszesz: Czekamy. I znowu cisza. Panna czyta książkę, ja spisuję notatki z podróży. Kiedyś powstanie z nich książka o granicy między Europą a Azją. Właśnie tu jestem. Za plecami mam starą, kolchidzką, grecko-chrześcijańską kulturę opartą na mitach i świętych księgach żydów i chrześcijan. Pijemy wino, jemy mięso, podrywamy dziewczyny…” Wracasz pamięcią do tych miejsc? Co stamtąd w tobie zostało?
Ledwo pamiętam, co kiedyś pisałem. Ale kiedy to przeczytałaś, nagle stanęła mi przed oczami tamta scena. Jednak dobrze to wszystko spisać – papier nie zapomina. Stawiasz trudne pytania. Z tych podróży już nic we mnie nie zostało, bo one są już opisane, nazwane. W głowie za to kotłują się te, których nie opowiedziałem. Do nich wracam myślami przede wszystkim.
Kończysz książkę o Chinach…
No tak – ale kiedy piszę reportaż o danym miejscu, to tak jakbym tę podróż przeżywał kolejny raz. Kiedy zaczęła się pandemia, pomyślałem, że czas skończyć opowieść o Państwie Środka, której zresztą połowę miałem już gotową.
To jednak głównie opowieść nie o kraju, a o człowieku, który nie potrafi się z nikim porozumieć. Czułem się tak, kiedy tam wylądowałem. Nie mówiłem w ichnim języku, nie znałem ideogramów, nie umiałem niczego przeczytać. A poza Pekinem, Szanghajem czy Hongkongiem niewielu mówi tam po angielsku. Chiny blokują strony Googla, Wikipedii, FB, nie masz dostępu do nawigacji. Nie masz kontaktu ze swoim światem.
Książka jest właśnie o tym, jak poradzić sobie z samotnością. Chiny są świetnym poligonem. Musisz nauczyć się pozawerbalnej komunikacji. Możesz kupić zeszyt i kiedy idziesz na obiad, możesz narysować w nim kota, potem go przekreślić i pokazać kucharzowi. Wtedy jest szansa, że dostaniesz do zjedzenia kurczaka. Kiedy zatykasz nos, wiedzą, że szukasz toalety. Chociaż gestykulacje wbrew pozorom nie są łatwe – bo Chińczycy są dobrze wychowani i powściągliwi, nie machają rękoma, nie ocierają się o siebie w tłumie, noszą maski – jeszcze wtedy głównie z powodu zanieczyszczenia. Byłem tam w trudnym czasie, bo w okresie Nowego Roku. Wtedy wszyscy podróżują i nie sposób zarezerwować żadnych biletów.
Ale za to było kolorowo…
Nawet nie wiesz, jak bardzo. Po kilku tygodniach na prowincji – na Nowy Rok wylądowałem w Hongkongu i okazało się, że muszę mieszkać na 4 metrach kwadratowych w 16 osób, a każde z łóżek kosztuje 200 euro za noc. Cała ta podróż wyniosła mnie mniej niż tydzień tam. Ale Hongkong jest miastem ze snu, jest Hollywoodem Dalekiego Wschodu. Kiedy jako mały karateka oglądasz „Wejście smoka”, patrzysz na scenę, w której Bruce płynie łodzią, a za plecami ma Wzgórze Wiktorii. Mijają lata, jesteś dokładnie w tym samym miejscu i masz dreszcze. No i Bruce też tam jest. Jego spiżowy pomnik patrzy ci prosto w oczy. Zresztą na promenadzie Tsim Sha Tsui widzisz też odciśnięte dłonie Jackie Chana czy Jeta Li.
Powiedziałeś, że w głowie tlą Ci się nieopowiedziane historie…
Najfajniejszą z nich jest opowieść o Ameryce Południowej. Byłem tam – od Meksyku po Ziemię Ognistą – kilkanaście razy, w sumie ze dwa lata. Najpierw włóczyłem się sam po kilka tygodni albo miesięcy, potem wracałem z okazji rajdu Atakamy, Rajdu Dakar, wyjazdów prasowych, czy po prostu, żeby tam przeżyć święta.
Co najbardziej utkwiło ci w pamięci?
Hm… kiedy jesteś na południu Afryki w powietrzu czai się agresja. No dobrze, może z wyjątkiem Mozambiku, który jest krajem ludzi niezwykle życzliwych, wyluzowanych. Rozwarstwienie społeczne nie jest tam szczególnie widoczne – wszyscy są biedni. W RPA widzisz z jednej strony ludzi obłędnie bogatych, z drugiej skrajną biedę, a między tymi grupami – przepaść. I tam właśnie czujesz w nozdrzach jakąś złość, gniew. Tymczasem w Ameryce Południowej w powietrzu wisi po prostu seksualność. Nie pytaj, co to oznacza. To się czuje i już.
A co Cię tam najbardziej zaskoczyło?
Mrówkojad. Nie dziw się, na pewno takiego nie widziałaś (śmiech). W niewielkim górniczym mieście Santa Elena de Uairén w barze „Pod szalonym koniem” czy jakoś tak, żyje sobie taki mrówkojad, który zabawia gości. Kiedy ktoś daje mu palec, potrafi go wciągnąć strasznie mocno. A że nie ma zębów, nie może go odgryźć. Cały bar umiera ze śmiechu.
A kuchnia? Arenas, tamales, chicha czy queso blanco?
Żebyś mnie zabiła, nie pamiętam nazw wielu potraw, które na świecie jadłem, choć kuchnia bywa przygodą. Czasem przyjemną, jak kawa z koglem moglem w Wietnamie, wyrazisty smak wina Casillero del Diablo w Chile, psie mięso z okazji świąt w jakimś indonezyjskim China Town. A w Hondurasie przedstawiciele unikalnej kultury Garifuna wypływają na ocean łodziami, by rękoma łowić żółwie. Żółwia nie można zabić zanim otworzy się łomem jego skorupę. Wiesz, w podróży wiele elementów życia definiuje się na nowo. Jedzenie należy do tej grupy – nie wszyscy przecież zajadają się genetycznie modyfikowaną soją i guacamole, przez które giną ostatnie dzikie lasy. Odkąd Europa pokochała awokado, karczuje się afrykańskie lasy, by je sadzić. Tak jak wcześniej dżungla Borneo zniknęła, żeby dać przestrzeń pod uprawę palmy olejowej, z której robimy Nutellę.
Kiedy trzy lata temu po raz pierwszy wspomniałeś, że pracujesz nad kryminałem, byłam przekonana, że akcję osadzisz gdzieś w świecie. Chociażby w takim Hondurasie. Tymczasem „Bezdech” dzieje się w Warszawie. Dlaczego?
Bo jestem przede wszystkim reporterem i najłatwiej opowiedzieć mi o tym, co widzę. Uważam, że w powieści musi zadziałać zasada prawdopodobieństwa, więc do fiction używam tych samych narzędzi, co w przypadku reportażu. Czasem osadzam akcję np. na Borneo, które znam, ale podczas rewolucji, która naprawdę się tam odbyła w latach sześćdziesiątych. W moich kryminałach tło historyczno-obyczajowe zawsze jest odbiciem rzeczywistości.
W końcu w Warszawie drzewa są bardziej zielone niż gdzieś indziej, bo zamiast wody piją krew…
Po raz pierwszy przyjechałem do Warszawy, by zobaczyć film „Misja” w Kinie Skarpa, o którym radio mówiło, że ma salę z najlepszym nagłośnieniem w kraju. Przyjechałem i siedziałem obok Andrzeja Łapickiego. Więc Warszawa była dla mnie miastem z bajki. A za drugim razem znalazłem się tu po to, by napisać reportaż o ludziach, którzy wyjechali z wielkich miast na wieś i robią ciekawe rzeczy. Tak poznałem panią Magdę Kępińską, która prowadziła artystyczne warsztaty dla dzieci. U niej poznałem pewnego malarza i on mi powiedział o tych drzewach.
I do dziś tak patrzę na Warszawę, która jest wielkim cmentarzem i wielkim zobowiązaniem dwóch kultur: żydowskiej i polskiej. Chociaż nie wiem, czy dwóch – one przecież w ciągu tysiąca lat zdążyły tak zrosnąć się ze sobą, że stworzyły jedność – w 1861 roku w czasie, kiedy Rosjanie strzelali do manifestantów na Placu Zamkowym, żydowski gimnazjalista Michał Landy bierze krzyż z rąk zabitego księdza i idzie na czele tego pochodu. Sam też ginie. Dla całych pokoleń Warszawa to miejsce warte największych poświęceń. Dlatego to i dla mnie szczególne miejsce.
Dlaczego opowieści o stolicy ubierasz w formę kryminałów?
Kiedy żyjesz z pisania, wiesz, że nie chodzi o to, ile napiszesz, a o to, ile sprzedasz. Jakkolwiek brutalnie to brzmi. Dziś ludzie wolą kryminały niż opowieści obyczajowe. Chciałem sprawdzić, czy potrafię zbudować napięcie. Kiedyś pani w kiosku Ruchu poleciła mi książkę Remigiusza Mroza. Tak ją polecała, że nie mogłem odmówić. Okazało się, że pan Remigiusz potrafi opowiadać w tak cudownie bezczelny sposób, że zasada prawdopodobieństwa go nie przytłacza. To było tak dobre, że pomyślałam wtedy, że i ja spróbuję. „Bezdech” powstał w 32 dni. Drugi kryminał pisałem pół roku. A trzeci, „Bezmiar” kosztował mnie naprawdę dużo emocji.
Wiem, że pracujesz teraz nad opowiadaniem i skończyłeś kolejny kryminał…
Skarpa Warszawska organizuje ciekawy projekt, w ramach którego kilku autorów kryminałów pisze opowiadania o najcenniejszych obiektach z Muzeum Narodowego. Ja pracuję nad opowieścią o czternastowiecznej rzeźbie Zbawiciela z… wydrążoną głową. Pojawia się po raz pierwszy w 1351 roku w źródłach pisanych jako wyposażenie Kościoła Bożego Ciała we Wrocławiu. Dziwna historia, bo herbem Wrocławia jest głowa Jana Chrzciciela. W tym czasie na Śląsku templariusze mają swoją komandorię, a wielki mistrz templariuszy został spalony na stosie, bo czcił bafometa, czyli głowę Jana Chrzciciela. Co to ma wspólnego ze współczesnym zabójstwem osób badających rzeźbę z Muzeum Narodowego? Zobaczymy.
A co do kryminału, „Bezsen” znowu będzie przede wszystkim o miłości.
Nuda…
Jak to? Skoro nie możemy jej tak łatwo oswoić w rzeczywistości, to chociaż oswajajmy ją w literaturze. Opowieść dzieje się dwutorowo, w stanie wojennym i jednocześnie podczas epidemii koronawirusa. To dobry kontrapunkt. Rzecz dzieje się podczas wyborów. Okazuje się, że jeden z kandydatów na prezydenta jest zamieszany w tajemnicze morderstwo, które z kolei ma związek z odnalezieniem pewnej mumii.
Za każdym razem, kiedy się widzimy przychodzisz na spotkanie z jakąś książką. Co obecnie czytasz?
Zaraz zaczynam nową książkę Joanny Jax. Dzieje się w 1920 roku w Warszawie. Główny bohater jest komunistą, chce internacjonalnej wspólnoty oraz likwidacji państw narodowych. Zakochuje się w dziewczynie, która pochodzi z konserwatywnej rodziny i jest narodową katoliczką.
Brzmi jak motyw z szekspirowskiego „Romea i Julii”.
Raczej odniósłbym ten wątek do obecnej sytuacji w Polsce. Powiem ci więcej, kiedy przeczytam. Wiesz, kolejna lektura to trochę tak jakbym się udawał w kolejną podróż tylko bez notesu.
Jesteś non stop w drodze.
Wszyscy jesteśmy w tej samej drodze, bez powrotu. Możemy iść bezmyślnie i marnować czas, ale możemy też pozwolić sobie na zachwyt nad światem. Nie trzeba zaraz lecieć do Papui. Trzeba tylko podejść dość blisko, żeby zacząć widzieć. Tysiące ludzi mijają codziennie tablicę z opisem czynu Michała Landego i przegapiają jedną z najlepszych opowieści Starego Miasta.
“Duchy we śnie,duchy na jawie”przeczytałam po powrocie z Papui Zach/luty-marzec 2020/.Szczęśliwa ,że tam dotarłam i wróciłam na cztery dni przed zamknięciem granicy.Polecam,Elżbieta L.