Gdzie pojechać, żeby uniknąć tłumów
Santorini. Wybrzeże Amalfitańskie. Wenecja. Barcelona. Dubrownik. Bodrum.
Co łączy te miejsca (i jeszcze kilka innych, których tu nie wymieniłem)? No cóż, w sezonie, w żadnym z nich nie da się żyć. Stają się zalane turystami, drogie i męczące. I na pewno nie chcecie w nich wtedy być.
Jest w tym paradoks: jakieś miejsce zyskuje popularność, bo jest atrakcyjne. I przez tę atrakcyjność staje się nieatrakcyjne. Jedziemy gdzieś, bo jest tam ciekawie lub ładnie. I samą naszą obecnością, pomnożoną tysiące razy, sprawiamy, że główny atut podziwianego przez nas punktu znika niczym bańka mydlana.
Każdy z nas w tego typu miejscach bywał i większość zapewne wspomina to jako koszmar.
Tłumy i turystyczny przemysł potrafiłyby zabić nawet biblijny Eden. Przyjemności przebywania w takich warunkach nie ma żadnych, o głębszym doświadczaniu czy kontemplacji już nawet nie wspomniawszy.
Dwa miesiące temu byłem przez parę dni w Rzymie i tak się złożyło, że mieszkałem niedaleko fontanny di Trevi. Podczas codziennych przechadzek, mijałem ją więc wielokrotnie. I za każdym razem – niezależnie od dnia i godziny – natrafiałem na zwarty tłum.
Słynna fontanna ulokowana jest na dość wąskim placyku. Wystarczy, że zbierze się wokół niej kilkaset osób, by zrobiło się ciasno. Tymczasem każdego dnia pojawiają się tam tysiące osób (z których większość wrzuca do wody monetę, codziennie w fontannie utopionych zostaje około 3 tysięcy euro). Jeżeli widzicie gdzieś zdjęcia pozostawionej w samotności di Trevi, musicie wiedzieć, że to nieprawda. Rzeczywistość wygląda bowiem tak, jak na tym filmie:
Jest kilka sposobów, by choć trochę osłodzić rozczarowanie wynikające z niespójności wyobrażeń i rzeczywistości. Pierwszym jest unikanie sezonu – wokół di Trevi zawsze jest tłoczno, w lutym jednak trochę mniej niż w sierpniu.
Kolejna metoda to wybieranie się na zwiedzanie wcześnie rano. Tłum zagęszcza się zazwyczaj między 9 a 10, jeżeli wstaniesz o szóstej będziesz miał trzy-cztery godziny względnego spokoju. By ruszyć w teren o świcie, zazwyczaj musisz zdecydować się na nocleg w wybranym miejscu. I to też jest skuteczny sposób na uniknięcie największego ścisku. Wielu turystów przeznacza na wizytę maksymalnie 2-3 godziny i pędzi gdzieś dalej. Zostając dłużej, łatwiej wykroić sobie spokojniejsze okienka czasowe.
Najskuteczniejszym sposobem na uniknięcie irytujących tłumów jest jednak pojechanie tam, gdzie ich jeszcze nie ma.
Zamiast na Santorini – na Naxos. Zamiast do Amalfii – do Abruzji. Bodrun zamienić na Alaçatı. A w Rzymie, zamiast iść do Watykanu, wybrać się do Prati.
Oczywiście, to nie zawsze działa. Jeżeli wybierasz się do danego miejsca z konkretnego powodu – np. chcesz zobaczyć Guernikę Picassa w madryckim muzeum – nie znajdziesz jej w Bilbao. Ale jeżeli zależy ci po prostu na robiącej wrażenie scenerii, dobrych plażach, ciekawej architekturze, przyjemnej pogodzie, spotkaniach z miejscowymi, to znajdziesz je w wielu miejscach. Również w tych leżących z dala od najbardziej znanych punktów na mapach.
Podczas mojego ostatniego pobytu w Rzymie, zdałem sobie równocześnie sprawę z tego, że atrakcyjność miejsca oceniamy zazwyczaj wyłącznie z naszego turystycznego, dość egoistycznego, punktu widzenia. Narzekamy, że jakąś atrakcję musimy dzielić z tłumami innych. Biadolimy nad odarciem tego typu miejsc z „autentyczności”. My jednak jesteśmy przecież tylko gośćmi. A co mają powiedzieć mieszkańcy tych miejsc? To oni tak naprawdę najwięcej tracą. Zostaje im bowiem odebrane coś, co stanowiło o jakości ich codziennego życia.
Wyobraź sobie, że jesteś rzymianinem i od dzieciństwa poruszasz się po mieście mającym nieodparte piękno. Masz to szczęście, że wychodząc z domu, natykasz się na budynki czy miejsca, które samą swoją obecnością kształtują twoją wrażliwość. Jesteś tym, kim jesteś właśnie dlatego, że od lat twoje oczy mogą muskać detale fontanny de Trevi lub ślizgać się po kopule Panteonu. Być może nie masz dużo pieniędzy, a twoje mieszkanko jest ciemne i niewielkie, masz jednak cały Rzym. Tuż za progiem domu.
I nagle, pewnego dnia, przyjeżdża do ciebie milion gości, zabiera przestrzeń twojej codzienności i nigdy już jej nie oddaje.
I już nie możesz wypić porannej kawy, rozmawiając z sąsiadem i rzucając przy tym okiem na detale di Trevi. Zniknęły one bowiem pod buzującym tłumem dzierżącym komórki w dłoniach. Tłumem, który jest już tam zawsze. W jakimś sensie zostałeś okradziony i poczucia straty nie łagodzi nawet te kilka czy kilkadziesiąt euro zostawione przez „złodzieja”, który kupił lunch lub magnes na lodówkę.
Jeżeli wyjdziemy więc choć na chwilę poza nasze turystyczne spojrzenie, zrozumiemy dlaczego tak wielu mieszkańców turystycznych miejsc czuje smutek lub złość. Nie bez powodu podczas pandemii COVID-19, pomimo całego tragizmu sytuacji, sporo rzymian czy wenecjan mówiło: „Czujemy się, jakby nasze miasto wróciło do nas. Jakby ktoś je nam wreszcie oddał”. Wielu z nich poczuło to pierwszy raz od kilkunastu lub kilkudziesięciu lat.
Czy na pewno chcemy być więc złodziejami? Może więc rzeczywiście dajmy sobie spokój z tym Santorini i wybierzmy się na Naxos?