Jeżeli głównym napędem naszego działania będzie lęk, życie stanie się upiornie nieznośne
Na Górce Szczęśliwickiej na warszawskiej Ochocie władze zlikwidowały wszystkie ławki. To efekt nieszczęśliwego wypadku. Zjeżdżający na sankach dwunastoletni chłopiec uderzył w jedną z nich i zmarł. Postanowiono więc pozbyć się wszystkich elementów stanowiących potencjalne zagrożenie. Pomimo że stok po którym zjeżdżało dziecko nie jest oficjalnym terenem dla saneczkarzy lub narciarzy.
Tragedia uruchomiła ciąg zdarzeń, w których widzę próby mające zapewnić wszystkim poczucie, że jakoś panujemy nad rzeczywistością. Przypomina mi to nerwową wycinkę przydrożnych drzew, by uniknąć ryzyka uderzenia w nie samochodem. Ktoś rozbija się na wielowiekowej lipie lub topoli i zaraz idą w ruch topory i piły.
W tego typu działania wpisana jest zazwyczaj obawa rządzących przed odpowiedzialnością. Żyjemy w czasach łatwo zapadających sądów. Wyroki wystawia internetowa społeczność, pragnąc sprawiedliwości i prostych rozwiązań. Jeżeli rządzący nie wytną drzew lub nie zdemontują ławek, ryzykują oskarżenie o bezczynność. A jeśli nacisk płynący z mediów społecznościowych będzie wystarczająco silny, jest duże prawdopodobieństwo, że tematem zainteresują się odpowiednie służby. Gdyby, nie daj boże, podobny wypadek się powtórzył (na co na razie się nie zanosi, bo śnieg stopniał), ma się jak w banku, że pojawi się prokurator. Lepiej więc pozbawić spacerujących możliwości posiedzenia na ławce lub zdewastować krajobraz, ale mieć zabezpieczone tyły. Z czysto ludzkiego punktu widzenia, jestem w stanie to zrozumieć.
Tyle tylko, że jeden z nielicznych pewników dotyczący naszego świata, to ten, że wszystko jest zmienne i nieprzewidywalne.
A to oznacza, że – mimo usilnych prób – nie da się w pełni zapanować nad czynnikami kształtującymi rzeczywistość. Nie namawiam, oczywiście, do brawury i głupoty, jeżeli jednak głównym napędem naszego działania będzie lęk, życie stanie się upiornie nieznośne. Ockniemy się nagle w świecie bez ławek i drzew, w którym każde wyjście z domu będzie się jawić jako akt odwagi lub desperacji.
Ten temat dotyczy także podróżowania. Przemieszczanie od zawsze wiązało się z niewygodą, ryzykiem i mierzeniem się z dyskomfortem.
Turystyka stała się masowa dopiero wtedy, gdy udało się te niedogodności niemal wyeliminować.
I nie mówię tu nawet o wyjazdach zorganizowanych typu all inclusive, ale też o turystach indywidualnych. Tak na dobre zaroiło się od nich dopiero, gdy pojawiły się wygodne i tanie połączenia lotnicze, wynajmowanie pokoju stało się dostępne za kilkoma przesunięciami kciukiem po ekranie telefonu, a wszelkie ryzyko ograniczone do ewentualnego kontaktu z namolnymi sprzedawcami próbującymi wcisnąć ci coś po zawyżonej cenie. W efekcie wszystkie nasze podróże zaczynają być do siebie podobne i mniej satysfakcjonujące. Olga Tokarczuk wswojej najnowszej książce pisze:
Coraz częściej powrotowi z kolejnej egzotycznej wycieczki towarzyszy głęboko skrywane rozczarowanie – nakupowaliśmy pamiątek i świecidełek (…), obejrzeliśmy wszystkie obowiązkowe według przewodnika zabytki, spróbowaliśmy miejscowego alkoholu i najedliśmy się tamtejszych potraw, obejrzeliśmy tańce folklorystyczne. A jednak, gdy stajemy w sieni naszego domu z walizkami, mamy poczucie, jakbyśmy uczestniczyli w nierealnym show. Jakbyśmy polizali lody przez szybę.
(Olga Tokarczuk, Czuły narrator)
Być może więc dobrze by było jednak pogodzić się z faktem, że poznawanie świata wymaga nie tylko ciut wysiłku, ale też zgody na odrobinę ryzyka. I nie mam tu wcale na myśli podróżowania na front wojenny lub do najniebezpieczniejszych miejsc świata. Po prostu, jeżeli chcemy doświadczać życia w pełni, musimy liczyć się z tym, że nie wszystko z czym się spotkamy będzie bezpieczne i wygodne. Musimy stać się odważniejsi zamiast oczekiwać, że cały świat dopasuje się do nas. Nawet jeżeli oznacza to konieczność omijania sankami parkowych ławek.