Każdy z nas, wyruszając na wędrówkę, dowiaduje się w co się wpakował dopiero w chwili, gdy postawi pierwsze kroki za drzwiami
Jeżeli zaglądacie na nasze media społecznościowe, zapewne odnotowaliście, że we wrześniu wybrałem się na kilkunastokilometrowy spacer po obrzeżach Warszawy (przekraczając północną granicę miasta). Ta wędrówka miała być przyczynkiem do tekstu o pieszych podróżach (w tym wypadku raczej mikro-podróżach). Nie szukajcie go jednak teraz na stronie naszego magazynu. Cóż…, materiał się jeszcze nie ukazał. Dlaczego? Ponieważ niepostrzeżenie zmieniła się pora roku.
Po tamtym dniu czas się jakoś nagle zagęścił. Miałem kilka wyjazdów i zanim zabrałem się za pisanie, kończące się, ale wciąż rozbuchane lato przeszło w pełnoprawną jesień. Tekst stracił więc na aktualności. Gęste krzaki nawłoci, przez które wówczas się przebijałem, zastąpiły wirujące w powietrzu krwistoczerwone liście. Krajobraz, który jest przecież jednym z istotniejszych aspektów kształtujących doznania z pieszej turystyki, zupełnie się zmienił. Uznałem, że publikowanie w środku jesieni materiału opowiadającego o kończącym się lecie jest niezgodne ze sztuką redaktorską.
Przy okazji uświadomiłem sobie, jak bardzo dziś jesteśmy oddaleni od cyklów przyrody. Większość z nas zauważa zmiany pór roku dopiero, gdy są one już dokonane. Jednego dnia wygrzewamy się w sierpniowym słońcu, by chwilę później patrzeć ze zdziwieniem na góry suchych liści pod stopami i nagie gałęzie drzew. Następnym etapem będzie zapewne przykrywająca wszystko wokół biała kołdra śniegu (zakładając, że zima nie będzie znów bezśnieżna).
Takie znaki upływającego czasu dostrzec nietrudno. Po drodze jednak umyka nam mnóstwo mniej wyraźnych śladów.
Wielu z nas odkryło ten fakt podczas pandemicznych kwarantann, gdy zmuszeni do tkwienia w czterech ścianach, z uważnością godną buddyjskiego mnicha śledziliśmy zmiany za oknami. Pierwsze liście na drzewach, postępy w budowaniu gniazd przez ptaki, czy nawet kierunek wiatru danego dnia. I obiecywaliśmy sobie, że już tacy uważni pozostaniemy na zawsze. Ilu z nas się to udało?
Przemierzanie najbliższych okolic pieszo wymusza zwolnienie tempa. Średnia prędkość szybkiego chodu to 6 km/h, zwykły spacer to raczej 4-5 km/h. Jest czas na przyjrzenie się detalom. A więc też temu, jak w danej chwili wygląda przyroda.
Taki zresztą cel miał mój wrześniowy spacer. Mieszkam w Warszawie jakieś dwa lata, ale poświęciłem bardzo mało czasu na poznawaniu tego miejsca. Mógłbym oczywiście spędzić resztę życia przemierzając Śródmieście, Saską Kępę czy Mokotów. Ale na razie pociągają mnie bardziej mosty i ścieżki prowadzące poza granice miasta. To ma sens. Aby zrozumieć metropolię, taką jak Warszawa, trzeba najpierw poznać otaczające ją miejsca.
Idąc przed siebie, podobnie jak w długich podróżach, zawsze jest się w jakimś stopniu na łasce drogi. Oraz historii, którą ona opowiada.
Można oczywiście do jakiegoś stopnia się przygotować. Przeglądać trasy w Google Street View, czytać, planować. Ale tak naprawdę każdy z nas, wychodząc z domu, dowiaduje się w co się wpakował dopiero w chwili, gdy postawi pierwsze kroki za drzwiami.
W tym sensie każda podróż i każdy spacer będzie niepodobny do czegokolwiek, co robiliśmy wcześniej. Miasta, ulice, ludzie, miejsca – wszystko to tworzy własną narrację i za każdym razem jest ona inna, nawet gdybyśmy przemierzyli dokładnie tę samą trasę.
Może więc w rzeczywistości nie ma większego znaczenia, że tamten wrześniowy spacer odbył się w inną porę roku niż obecna? Przecież tak naprawdę chodzi w nim o opowiedzenie historii, a nie o opis miejsca. Chyba więc jednak siądę i przygotuję dla Was ten materiał.