Wygląda na to, że pandemia przeszła do historii. Jeżeli nawet nie w rzeczywistości, to z pewnością w naszych umysłach
Na początku miesiąca wybraliśmy się na weekend nad nasze morze i Zatokę Gdańską (rozróżniam to celowo, mieszkańcy wybrzeża są bowiem zdania, że Zatoka nie jest prawdziwym morzem). Wybraliśmy się tam z dobrą połową Polski.
Gdy centrum kraju tonęło w upałach, północ smagał wiatr, a kiedy ustawał, znad wody nadciągała zimna mgła. Problem w tym, że gdy mieszkasz z dala od wybrzeża, to nawet, gdy – jak ja – wychowałeś się nad Bałtykiem, nie wierzysz, że wąski pas nadmorski i resztę kraju potrafi dzielić różnica kilkunastu stopni Celsjusza. Niby wiesz, że to możliwe, ale po prostu to wypierasz.
Wymienialiśmy więc z resztą Polski cyfrowe korespondencje, jakbyśmy trafili do jakiegoś odległego kraju.
Z Warszawy płynęły do nas zdjęcia basenów w przydomowych ogrodach. Zroszonych szklanek lemoniady wyjętej z lodówki oraz powiewających sukienek ledwo co okrywających gołe nogi. Myśmy słali w drugą stronę ujęcia spod koca, którym się zawijaliśmy, z całych sił próbując nie oddać go wiatrowi. Dorzucaliśmy do tego selfie w lekkich puchowych kurtkach. Wystarczyła minuta leżenia na plaży, bym miał usta pełne piachu. Po trzech miesiącach kwarantanny te niedogodności wydawały się jednak całkiem atrakcyjne. Zamknięci w czterech ścianach przecież marzyliśmy o tym widoku rozhuśtanej wody sięgającej po horyzont.
Czerwcowy weekend był niezłym przedsmakiem wakacji. Już wiem jak będą wyglądać. Będzie drogo i nie zawsze smacznie, a przede wszystkim tłumnie. Niezależnie od tego, na ile zagrożenie wirusem jest aktualne, poszło ono już w niepamięć.
Jeszcze gdzieniegdzie widać ślady. Pleksja oddzielająca sprzedawców w sklepach. Pojemniki z płynem do dezynfekcji dłoni, zadziwiająco często puste. Wymięte kartki z liczbą osób, jaka może przebywać w pomieszczeniu, od dawna już nieaktualne. Coraz częściej przypominają one powyborcze plakaty, których ktoś zapomniał zdjąć i na które nikt już nie zwraca uwagi.
To nie jest tylko domena Polski. Oglądam relacje z Włoch czy Hiszpanii, sycąc wzrok obrazkami pełnych kawiarni i zatłoczonych bulwarów.
A co z prognozami o tym, że po pandemii „świat już nie będzie taki sam”? Cóż, prawdopodobnie byliśmy w błędzie. W „Polityce” czytam wywiad z Martinem Krygierem, profesorem prawa i teorii społecznej na Uniwersytecie Nowej Południowej Walii w Sydney. Mówi:
„Świat nigdy nie jest całkiem inny. Nawet gdy zmiany są tak ogromne jak teraz i nic nie może zostać w pełni takie, jakie było. Kłopot polega na tym, że kiedy wybucha kryzys, bardzo ostro widzimy wszystko, co się zmienia, a tracimy z oczu to, co jest niezmienne. (…) Czy świat po 11 września 2001 r. stał się kompletnie inny? Czy świat po SARS-2 będzie kompletnie inny? Wiele się zmieni, ale (…) dużo więcej zostanie po staremu, niż będzie po nowemu.”
Zazwyczaj po prostu potrzebujemy chwili, by przyzwyczaić się do nowej sytuacji, i żyjemy dalej. Historia pokazuje, że jesteśmy gatunkiem niezwykle elastycznym.
Być może więc za kilka lat rok 2020 będziemy po prostu wspominać jako dziwny moment, w którym byliśmy na kilka tygodni zamknięci w domu.
Rozmawiałem parę dni temu z piszącym dla nas Damianem Buraczewskim – znawcą słoweńskiego wina – o tym, że za jakiś czas, wybierając butelkę wina, będziemy patrzeć na rocznik 2020 i myśleć: a tak, to był ten szczególny rok, pandemiczny.
I być może to nie taka zła perspektywa.