Na jednym z samotnych wierzchołków ukraińskiej Czarnohory stoi opuszczone polskie obserwatorium zbudowane na rok przed wojną. Przyjechałem tu, żeby poczuć się nieswojo
Gdy już odwiedzimy główne stolice Europy i po jednym kraju z każdej strefy klimatycznej, zaczynamy szukać w podróżach tego, co nam naprawdę w duszy gra. Mnie ten moment dopadł akurat, kiedy mocno siadły mi historie tajemnicy – te wszystkie książki, filmy i seriale oparte zwykle na kanwie kryminału, w których jednak im dalej w fabułę, tym mniej liczy się wynik śledztwa, a bardziej spotkanie z Nieznanym.
Zwykle dzieją się w zmyślonej lokacji. Jak serialowe Twin Peaks umiejscowione gdzieś w lasach przy granicy USA z Kanadą, ale gdzie dokładnie – tego nie wiadomo. Fikcyjnych miasteczek trudno szuka się na mapie. Nie bardzo się da też tam pojechać.
Dlaczego miasteczka straszą?
Kiedy wchłonie się takich historii kilka, zaczyna się zauważać, że niektóre motywy się powtarzają. Tajemnicze rzeczy lubią się wydarzać w miasteczkach właśnie, albo na zupełnych odludziach. Połowa odcinków “Z Archiwum X” polega na tym, że para agentów FBI dostaje sprawę do rozwikłania gdzieś hen, na prowincji. Na miejscu racjonalne wyjaśnienia paranormalnych zjawisk już nie brzmią tak dobrze, jak zza biurka w Waszyngtonie…
Małe miejscowości grają w strasznych filmach poniekąd “z przyczyn technicznych”. Łatwiej zamknąć ulicę do nakręcenia kilku scen i zdobyć dostęp do ciekawych obiektów. Ale często też scenariusz się lepiej spina, bo np. matka bohaterów może być dyrektorką szkoły, a ojciec szefem policji – jak to było w niemieckim serialu “Dark”- i nierzadko w rzeczywistości bywa. Małomiasteczkowy świat funkcjonuje inaczej. Informacje rozchodzą się własnymi kanałami. Przybysz ma wrażenie, że wszyscy o nim wiedzą. Ktoś ciągle zerka zza firanki. Ściany mają uszy.
Ta hermetyczność osiąga maksimum w górach, gdzie życie toczy się na przestrzeni stromymi stokami. Tak to przynajmniej wygląda w “Zimowli” Dominiki Słowik, powieści zaadaptowanej niedawno na sztukę teatralną. Kiedy historie nie z tej ziemi zaczynają się dziać w fikcyjnej Cukrówce, leżącej w równie zmyślonej Dolinie Zmornickej (czyli gdzieś w Beskidach), zamieszkujące ją postacie są zostawione z tymi fenomenami same. Może dlatego przez kilkaset stron nie jesteśmy pewni, czy magiczny realizm przejął władzę nad Cukrówką, czy głównej bohaterce tak się tylko wydaje.
Po drugiej stronie lustra
A zatem ogólny zamysł, gdzie jechać na spotkanie z Nieznanym, już mam. Tylko, że akurat w Beskidy to zaglądam regularnie i czuję się tam domowo i przytulnie. Całe szczęście po wschodniej stronie granicy są bardzo podobne góry, tylko większe i dziksze. Jakby dziwniejsze.
Tym sposobem trafiam na Ukrainę, tę najbliższą – zachodnią, galicyjską. Podróże w te strony zawsze mają dla mnie coś z podążania tak zwaną doliną niesamowitości. Pojawia się wtedy pewien dyskomfort – patrzymy na coś obcego i znajomego jednocześnie. Trik ten wykorzystują twórcy serialu “Stranger Things” umieszczając jego akcję latach 80. Na ekranie migają nam stroje, auta czy wnętrza, które jak przez mgłę zapamiętaliśmy z dzieciństwa. Teraz powracają niczym duchy z rupieciarni na strychu. W tej retro scenerii potwory przedostające się z innego wymiaru straszą bardziej.
Przez długi czas wycieczki na wschód wydawały mi się takimi cofaniem się w czasie, choć dziś bardziej pasuje mi do nich koncepcja światów równoległych. Takich, które przypominają naszą rzeczywistość, ale coś wydarzyło się tam inaczej. Takim światem jest dla mnie Lwów.
Gdy we Lwowie rozejrzymy się po ulicy, widzimy jakby znajome miasto, ale przeniesione w inny wymiar, np. taki, gdzie cyrylica stała się alfabetem wszystkich Słowian. W innym miejscu mamy alternatywny świat, gdzie tramwaje wciąż kursują między zabytkową zabudową. Tak, jak w naszych miastach, zanim takie trasy polikwidowano. Albo w ogóle świat, gdzie starówki wyglądają naprawdę staro, bo nigdy było milionów na ich renowację. Jest tu jeszcze lustrzana rzeczywistość, gdzie inspiracje modowo-stylowe bierze się nie z Nowego Jorku, a bardziej z Moskwy. A nawet alternatywny wymiar, w którym Polska na pół wieku trafiła do ZSRR. Nasze miasta wyglądałyby wtedy jak Lwów.
Karpacki interior
A jeśli Lwów przypomina brata bliźniaka Krakowa, to Jaremcze będzie odnalezionym po latach kuzynem Zakopanego i Krynicy. Podobnie jak w naszych kurortach, górską wieś przysposobiono do roli turbazy jeszcze w galicyjskich czasach. Aby poprawić jej dostępność, z końcem XIX w. doprowadzono tu kolej. Linia wcina się dzielnie w dolinę rzeki Prut, nad którą nieraz musi przeskoczyć po masywnym wiadukcie. Funkcjonuje do dziś i wciąż ma tylko jeden tor. Pociąg toczy się po nim leniwie i bez przekonania, jakby wiedział, że i tak przez te dzikie góry się nie przebije i zaraz trzeba będzie wracać.
Jest tylko między kurortami subtelna różnica. Na Giewont można wyruszyć prosto z Krupówek, Tatry są na wyciągnięcie ręki. Za to wokół Jaremcza góry mamy wciąż jeszcze niewysokie. Na szczyty Czarnohory – najwyższego pasma na Ukrainie – mamy stąd jeszcze kawałek. Musisz wejść głębiej w karpacki interior.
Rubieże dawnego imperium
Na wyjazd do Lwowa i w Karpaty podświadomie wybrałem najbardziej tajemniczy moment w roku, czyli środek jesieni. Czas, gdy przyroda zamiera, przebarwia się i usycha, a fale chłodu i zmrok dopadają znienacka. Nic dziwnego, że tyle thrillerów dzieje się w tych miesiącach. Tym razem jednak nawet galicyjska jesień wyglądała jakoś dziwnie. Pogoda rewelacyjna jak na październik. Musiała być taka od ładnych paru tygodni. Droga, którą szedłem od Werchowyny wyschła na wiór i każdy mijający mnie pojazd wzbijał tumany kurzu. Duszące, gryzące w oczy i cały świat cieniujące pustynnymi kolorami. Gdy doda się do tego masywne UAZ-y, pamiętające ZSRR, krajobraz przestaje przypominać Europę Wschodnią. Staje się Azją Środkową, półpustynią na rubieży dawnego imperium.
Kwatera, do której zmierzałem, to właściwie pensjonat dla wodniaków, amatorów raftingu na górskiej rzece Czarny Czeremosz. Zbudowanym tuż nad brzegiem z dogodnym zejściem do wody. Nie zauważyłem jednak ani spienionych bałwanów, ani sunących z nurtem pontonów. Z powodu suszy koryto rzeki zmieniło się w osobliwe głazowisko. Od ładnych paru tygodni pontony szorowały po dnie. Sam obiekt był czynny, ale świecił pustkami. Nastrojowo i klimatycznie.
Mnóstwo ludzi wędrujących po Czarnochorze w ogóle nie szuka dachu nad głową. Chodzą z namiotami i całym osprzętem. Następnego ranka natknąłem się na kilka ekip, zwijających obóz rozbity głęboko w górach. Dostałem dreszczy na sam widok, bo to w końcu październik i chwycił już pierwszy przymrozek. Schronisk i górskich chatek jest tu jednak o wiele mniej niż w naszych Beskidach. Za to dystanse do przejścia są dłuższe, wysokości do pokonania wyższe. Widoki niby podobne, ale przestrzeni jakby “za dużo”.
Prawdziwe i zmyślone
Dobra tajemnicza historia musi mieć epicentrum dziwności, z którego cała podejrzana aura promieniuje na okolicę. Do niego właśnie zmierzałem – wspinałem się na szczyt Popa Iwana, gdzie znajduje się Biały Słoń.
Dziś nadal używa się tego zwrotu do opisania inwestycji, która na papierze wygląda ambitnie i robi wrażenie, ale w rzeczywistości okazuje się mało przydatna. Tak właśnie było z obserwatorium astronomicznym i meteorologiczny wybudowanym najwyżej w całej przedwojennej Polsce (2022 m n.p.m. – to kilkadziesiąt metrów więcej niż na Kasprowym Wierchu!) Wówczas były to kresy Kresów II Rzeczpospolitej. Główną granią Czarnohory biegła granica z Czechosłowacją.
Budowa trwała dwa lata, pochłonęła milion ówczesnych złotych i dobiegła końca latem 1938 r. W związku z nadciągającymi wydarzeniami historycznymi placówka nie podziałała więc długo. Obrabowanemu podczas wojny obiektowi, ZSRR nie przywrócił funkcji naukowej. Utrzymywanie go w tak odludnych i pozbawionych infrastruktury rejonach było trudne i kosztowne. Z tego zresztą powodu wśród miejscowej ludności zrodziło się przekonanie, że Polacy zbudowali Białego Słonia wcale nie po to, by obserwować chmury i gwiazdy, tylko by z dala od ciekawskich oczu konstruować tajemniczą broń…
Bohater drugiego sezonu
Gdyby moja wycieczka działa się w jednej z tych książek czy seriali, które polecałem powyżej, taka wersja okazałaby się oczywiście prawdziwa. Wyszedłbym z Dzembroni ponad linię lasu, zziajany zdobył Smotrec i z połoniny dostrzegł majaczącą w oddali ruinę na szczycie Popa Iwana. Zanim dotarłbym do celu (w absolutnej samotności), pogoda zepsułaby się i musiałbym nocować w ruinach, słuchając wyjącego wichru. Przyśniłyby mi się urywki zdarzeń sprzed kilkudziesięciu lat. Obudziłbym się z przeczuciem, że muszę dotrzeć nad znajdujące się Jezioro Niesamowite, wedle wierzeń huculskich obdarzone magiczną mocą. Tam przepadłbym bez wieści. O poszukiwaniach mnie opowiadałby drugi sezon.
W rzeczywistości, ponad linią lasu faktycznie zaczęło mocno wiać i październikowe ciepło ulotniło się, tak że musiałem założyć na siebie wszystkie ubrania, jakie mam w plecaku. Ale poza tym nadal było słonecznie, a do celu prowadził oznakowany szlak, którym wędrowało też paru innych turystów.
Śpiewające krowy
Bryła Białego Słonia nie jest opuszczona na amen, jak jeszcze dekadę temu. Od kilku lat trwa powolna renowacja i w części dawnego obserwatorium stacjonują ratownicy górscy. Jeden z pomagających im wolontariuszy zaprasił mnie nawet na herbatę, trochę z prądem i mocno posłodzoną – dla nabrania energii. Poradził, bym niebawem zaczynał schodzić, bo dni są już zaskakująco krótkie i mogę nie zdążyć przed zmrokiem z powrotem do Dzembroni.
Miał rację. Ciemności zapadały na pół godziny nim dotarłem do doliny, ale szlak jest tu już na tyle szeroki i wydeptany, że nie miałem problemu z zejściem po omacku. Szkoda tylko, że nie mogłem zobaczyć, kto tak śpiewał na łąkach ponad wioską. Połoniną niosło się kilkanaście donośnych kobiecych głosów. Melodia była najwyraźniej ludowa. Przy refrenie śpiew odbijał się echem od ścian doliny. I nagle dołączyły się pochowane gdzieś w ciemnościach krowy, jakby tylko czekały na swój występ w tym koncercie. A gdy zamilkły, sam już nie wiedziałem, czy ten śpiew w ciemnościach był naprawdę, czy tak mi się tylko wydawało.