Cała droga twórcza Cesara Manrique zmierzała do tego, by całkowicie rozmyć się w naturalnej przestrzeni Lanzarote
Mimo trzydziestu trzech lat, które minęły od śmierci Cesara Manrique wciąż jest on na Lanzarote obecny. Najłatwiej trafić na niego w miejscach, które stworzył, lepiąc je z zastygłej lawy i śnieżnobiałych murów. Odcisk jego palca widać jednak niemal wszędzie, w każdym zakątku tej jednej z Wysp Kanaryjskich. Nawet kolor okiennych framug w budynkach rozrzuconych po Lanzarote jest jego pomysłem. Ściany skierowane w głąb lądu zdobią zielone obramowania, te zwrócone ku oceanowi – niebieskie.
Architekt, malarz i projektant cieszył się na wyspie na tyle silną pozycją, że mógł wpływać na obowiązujące tu przepisy dotyczące ładu estetycznego. Jego koledzy z dzieciństwa zasiadali w ławach rządzących, przekonanie ich do wprowadzenia stosownych zapisów okazało się niezbyt trudne. Zakaz stawiania wysokich budynków. Brak tablic reklamowych. Spójna kolorystyka domów (i okiennic). Drogi wytaczane zgodnie z naturalnym ukształtowaniem terenu (to dlatego większość ulic wije się tu malowniczo pomiędzy blokami zastygłej lawy).

Podobnych zasad architekt trzymał się przy własnych projektach. Jego dom, będący obecnie siedzibą fundacji imienia projektanta, został wlany pomiędzy kawałki stopionego bazaltu. Gdy chodzę po połączonych wąskimi korytarzami pomieszczeniach, mam wrażenie, jakbym oglądał budynek na moment przed pochłonięciem go przez siły natury. Czarna lawa dosłownie wlewa się do pokoi, jakby miała zaraz zatopić cały dom. Wulkaniczny tuf spada chropowatymi bryłami na wypolerowaną, betonową podłogę. W suficie zieje otwór, przez które przebija się nieco rachityczna palma wyrastająca z posadzki na samym środku pokoju, tuż obok białej, skórzanej kanapy. Mieszkanie pełne jest obłych w kształtach mebli w stylu lat 60. Manrique zbudował ten dom w 1966 roku, wówczas były one więc najnowszym krzykiem mody. W jakiś zadziwiający sposób to nowoczesne, wysmakowane wyposażenie współgra z surowością skał – z tym wszechobecnym, wyplutym z wnętrza Ziemi potokiem zastygłego, ognistego potopu.
Cesar Manrique. Syn Lanzarote
Cała ta historia rozpoczęła się w 1919 roku w stolicy Lanzarote, Arrecife, w której Manrique przyszedł na świat. We wczesnej dorosłości zaliczył mało chlubny epizod walki jako ochotnik w hiszpańskiej wojnie domowej po stronie oddziałów Franco oraz porzucenie studiów architektonicznych na Teneryfie. Przeniósł się wtedy do Madrytu, by zgłębiać malarstwo. Zaczął odnosić sukcesy, spróbował więc sił w Nowym Jorku, gdzie dostał prestiżowe stypendium artystyczne, a później zaczął zapełniać galerie swoimi pracami.

Manrique nigdy jednak nie czuł się dobrze w dużym mieście. Tęsknił za wyspą, na którą wrócił w 1966 roku, od nowa zachwycając się wulkanicznym, surowym krajobrazem. Uznał, że ta przestrzeń, jak mało która, nadaje się do artystycznego wykorzystania. Odszedł więc od malarstwa na rzecz architektonicznych form. Nie miały one jednak być wyłącznie użytecznymi budynkami, lecz sposobem na to, by w harmonijny sposób połączyć sztukę z naturą. Rozmyć granice pomiędzy tym, co ludzkie, a co przynależne wszechświatowi. Wydobyć potencjał wyspy, nie zmieniając jej pierwotnego charakteru.
Wejść do dziury
Zostawiam dom twórcy, by pojechać do Jameos del Agua – Centrum Sztuki, Kultury i Turystyki – pierwszego publicznego projektu Cesara Manrique na Lanzarote. Nazwa miejsca nie jest przypadkowa – „jameo” w języku przedhiszpańskich mieszkańców wyspy oznacza „duży dół”. I rzeczywiście, Cesar stworzył projekt w głębokim tunelu lawowym, zrodzonym z wybuchu wulkanu dobre trzy tysiące lat temu. Podobnie, jak w przypadku swojego mieszkania, dopasował kształt obiektu do zastanych warunków. Nie silił się na przekopywanie gruntu, wiercenie w skale czy szeroko zakrojone prace budowlane.

Lanzarote i kraby albinosy
Kręte schody prowadzą do ukrytej w wulkanicznej jaskini restauracji – to pierwsze z trzech „jameos”, składających się na całe centrum. Kaskady wylewającej się z podwieszanych doniczek zieleni łagodzą surowość chropowatych, skalnych ścian. Z tarasu, gdzie przysiadam na chwilę na kawę, widzę znajdującą się nieco niżej przestronną grotę z przejściem na przestrzał. Pod zwieńczoną naturalnym oknem kopułą rozlewa się plama nieruchomej wody. Nie dociera tu niemal żadne drgnięcie wiatru, mam więc wrażenie, że patrzę na świat zastygły.


Gdy później podchodzę bliżej i kucam przy brzegu, dostrzegam jednak w klarownej toni kraby albinosy. Mają wielkość paznokcia, a gdy przez otwór w suficie wpada wstęga promieni słońca, ich oświetlone ciałka stają się niemal przezroczyste. Patrzę długo na ich powolne ruchy, napędzane jakimś sensem, którego nie jestem w stanie odgadnąć. Woda zasilająca „jameo” dostaje się tu podziemnym korytarzem z nieodległego oceanu, jest więc słona. Przez chwilę myślę, że mam przed sobą plemię krabów-zwycięzców: śmiałków, którzy podjęli niegdyś trud wyprawy w nieznane, by zostać nagrodzonymi idealnym miejscem do życia. Całkowicie bezpiecznym, niewiarygodnie spokojnym, mającym idealną temperaturę. Być może jednak to tylko moje bajania. W rzeczywistości nie wiem, jak zwierzęta się tu dostały. Czy przebrnęły przez podziemną drogę, czy może zostały tu celowo sprowadzone, gdy Manrique wpadł na pomysł stworzenia stawu. Jeżeli tak, może to wcale nie pionierzy-wędrowcy, lecz więźniowie zamknięci w złotej klatce?
Cesar Manrique: sztuka w naturze
Po przejściu przez grotę, docieram do kolejnego zagłębienia wypełnionego wodą. Tym razem jest to ukształtowana z polerowanego białego betonu niecka, nad którą pochyla się kilka palm. Manrique miał słabość do kontrastów: bieli zlepionej z czernią wulkanicznych kamieni i plamami turkusowej wody. Multiplikował te zestawienia z uporem. Tak, jakby chciał do cna wykorzystać naturalny potencjał wyspy uformowanej w z ciemnego piachu i zastygłej lawy. Od wieków zresztą budowano tu bielone domy, tak jakby nic innego nie mogło w księżycowym krajobrazie Lanzarote znaleźć swojego miejsca. Jakby ta wszechobecna czerń wymuszała coś przeciwnego samej sobie, ratując się w ten sposób przed zapadnięciem się pod własnym ciężarem. Architekt trzymał się więc tego, co przynależne tej wyspie, nadając jedynie tym zestawieniom większej dynamiki. Czyniąc z nich formy niemal płynne i niestałe.
Rozpadlina w skale prowadzi do kolejnej jaskini, gdzie Manrique stworzył miejsce dla 550 osób. Korzystając z naturalnego spadku terenu ulokował rzędy siedzeń, z których można patrzeć na scenę. Ponoć jest tu niezwykła akustyka, ale nie jest mi dane się o tym przekonać. Stoję w tym pomieszczeniu całkiem sam, w absolutnej ciszy. Całe Centrum jest dziś zresztą miejscem zadziwiająco milczącym. Skłaniającym do tego, by wpasować się w którąś ze szczelin lub desek ławek, zamknąć oczy i pozostać na rozedrganej linii między snem i jawą.
Uważniejsze spojrzenie na to miejsce, każe jednak przypuszczać, że pół wieku temu jego charakter był odmienny. Dwa bary w kamiennych niszach, stołki, parkiet do tańca przy basenie, mnóstwo kuszących zaułków. Jameos del Agua zostało otwarte dla publiczności dopiero w 1977 roku. Wcześniej po prostu powoli powstawało, a znając umiłowanie Cesara Manrique do uciech życia, można wyobrazić sobie, jak szalone imprezy się tu odbywały. W 1974 roku gościła tu hollywoodzka gwiazda Rita Hayworth i była tym miejscem całkowicie oczarowana.
Cesar Manrique, Lanzarote i ukryta architektura

Manrique dążył do stworzenia świata utopijnego – kompletnego złączenia natury i sztuki. Mimo osiągania spektakularnych efektów, nigdy nie tworzył monumentalnych projektów. Bar-restauracja z punktem widokowym (Mirador del Rio) powstał w zagłębieniu wykopanym w ścianie klifu, które zostało później po prostu przykryte kopułą i zasypane ziemią, kamieniami i trawą. Z oddali budynek jest niemal niewidoczny, wewnątrz kryjąc jednak typowe dla Manrique rozwiązania – obłe tunele, spiralne schody, wszechobecną biel, sporo roślin, naturalne materiały (ceramika, drewno, kamienie) oraz szeroki widok na okolice. W puchnącej dziś od turystów restauracji El Diablo, u wejścia do parku narodowego Timanfaya, projektant otoczył okrągły budynek przeszkleniami wtopionymi w czarne bazaltowe ściany. Skubiąc lunch, można patrzeć na najbardziej surrealistyczną część wyspy, czując się, jak pasażer kosmicznego łazika. Sercem tego miejsca jest jednak stożkowa izba z grillem – ustawionym w samym jej centrum – na którym kurczaki dopiekają się nad ciepłem bijącym z trzewi Ziemi (temperatura sięga 400°C).
Rozwój? Nie, dziękuję
Przy całej rozbuchanej wyobraźni, Manrique był w rzeczywistości przeciwnikiem rozwoju. Jego pomysły szły pod prąd rodzącym się pół wieku temu trendom. Działał tak, by oczyszczać teren ze zbędnych śladów, zostawiać jak najmniej znaków ludzkiej obecności. W jakimś sensie był wyznawcą zrównoważonego rozwoju, na długo zanim to pojęcie stało się modne. Opierał się na intuicji, wierząc, że to nie człowiek, lecz natura tworzy najlepsze rozwiązania i podsuwa najsensowniejsze pomysły. Jedyne, co trzeba, to zgrać się w działaniach z jej pulsem.
Może dlatego Manrique, w co dziś ciężko uwierzyć, niechętnie tworzył rysunki i projekty z wyprzedzeniem. Modelował przestrzeń na bieżąco, wydając instrukcje budowniczym i często zmieniając pierwotny pomysł w trakcie jego realizacji, zależnie od tego, co zastał na miejscu. Dziś byłoby to nie do pomyślenia. Nie tylko dlatego, że wszelkie inwestycje wymagają dopięcia formalności, a więc przedstawienia precyzyjnych projektów, ale też dlatego, że jesteśmy już tak daleko przyzwyczajeni do komputerów, programów i modelowania 3D, że mało kto potrafi działać tylko na podstawie własnej wyobraźni.
Rozmyć się
Podróż przez Lanzarote kończę w Jardín de Cactus, ostatnim dużym dziele Manrique. Przekształcił on dawny lej kamieniołomu w ogród kaktusów, dziś będący domem dla ponad 10 tysięcy okazów. Z zewnątrz jest w zasadzie niewidoczny, otacza go wysoki mur usypany z bazaltowych skał i porośnięty na koronie opuncjami figowymi. Przekroczenie bramy przenosi przybyszów do amfiteatru schodkowo ułożonych tarasów wypełnionych sukulentami o każdym kształcie i rozmiarze.

Cesar Manrique nie zdołał zobaczyć swojego dzieła ukończonego. Jego formowanie trwało dobre trzydzieści lat. Architekt zginął zaś dwa lata po tym, gdy w styczniu 1989 roku zasadził z przyjaciółmi pierwszego kaktusa. Wilczomlecz kandelabrowy (Euphorbia candelabrum) rośnie do dziś, tuż przed sklepikiem, osiągając już dobre siedem metrów wysokości.
Tworząc ogród kaktusów hiszpański architekt poszedł jeszcze dalej niż zwykle w wymazywaniu śladów ludzkiej działalności. To natura zaledwie delikatnie uformowana – nie ma tu białych ścian, ogromnych szyb, stylowych mebli. Granice między tym, co zastane, a stworzone są rozedrgane, bardzo subtelne. Tak, jakby projektant z wiekiem starał się coraz bardziej zespolić z krajobrazem. Dążyć do całkowitego w nim rozmycia się.
25 września 1992 roku, niecałe dwieście metrów od siedziby fundacji, w bok jaguara prowadzonego przez Manrique uderzyła Toyota Land Cruiser, kierowana przez pochodzącego z Fuerteventury Manuela Vegę. Miejsce, w którym zginął architekt, wcześniej było zgłaszane przez niego do władz jako niebezpieczne dla uczestników ruchu. Postulował zbudowanie tam ronda. Powstało niedługo po śmierci Manrique. Dziś stoi na nim jedna z rzeźb artysty.