Z nie do końca jasnych przyczyn na wszystko obowiązują dziś zapisy i rezerwacje
Omikron omikronem, pandemia pandemią, ale żeby coś zjeść na mieście trzeba dziś poczynić wcześniej odpowiednie przygotowania. Inaczej nie zmieścisz się w wypełnionych po brzegi restauracjach.
Wygląda na to, że świat dziś funkcjonuje kilkoma równoległymi nurtami. Media zajmują się koronawirusem i niezbyt udolnymi poczynaniami naszych rządzących, szpitale walczą z kurczącą się liczbą dostępnych łóżek. A pozostali, jak gdyby nigdy nic, oddali się temu, co lubimy najbardziej – czyli hedonizmowi.
W ostatni czwartek byliśmy w Zachęcie na wystawie awangardowej sztuki współczesnej z Japonii (jeżeli będziecie w stolicy, zajrzyjcie tam, bo to być może jedna z ostatnich cennych ekspozycji przed zmianą na stanowisku dyrektorskim) i po wyjściu chcieliśmy coś szybko zjeść, by zagłuszyć wieczorny głód.
Był środek tygodnia, godzina osiemnasta, zmrożony deszcz siąpił z nieba, ręce grabiały z zimna – słowem, warunki sprzyjające bardziej siedzeniu w domu pod kocem. Okazało się jednak, że nasi rodacy mają inne zdanie.
Wędrowaliśmy od restauracji do restauracji, w każdej natykając się na zatroskanych pracowników zmuszonych nam oznajmić, że nie ma już wolnych stolików. Gdy czekaliśmy, aż może uda im się jednak coś znaleźć (bezskutecznie), mijały nas parady zadowolonych smakoszy, którzy byli na tyle mądrzy, by zrobić wcześniej rezerwację. Przeszliśmy drogę od nieco droższych lokali po całkiem proste, serwujące w dość zgrzebnym wystroju meksykańskie dania. Wszędzie to samo – pełne sale.
Dziś, jeżeli nie zapiszesz się wcześniej na odpowiednią listę, nic już nie zdziałasz. Spontaniczność umarła.
Gdy wracaliśmy do domu pokonani, z pustymi brzuchami, uświadomiłem sobie, że to nie jest przypadek jednostkowy i dotyczący Warszawy. Przypomniałem sobie, że wczesną jesienią zdarzało się nam obejść smakiem na Majorce – tam też trzeba było wcześniej rezerwować miejsca. A latem, nad polskim morzem, w Sasinie, spędziliśmy godzinę czekając na stolik w kolejce w jednej z polecanych (niekoniecznie zresztą słusznie) restauracji. Wtedy jednak myślałem, że to kwestia sezonu i dość turystycznych jednak lokalizacji.
Nasza czwartkowa przygoda pokazuje jednak, że kryje się za tym coś więcej. Jest pandemia, zimno, środek tygodnia, przyszłość niepewna, finanse chwiejne, inflacja dojmująca… Na logikę, to nie jest odpowiedni czas na gremialne wizytowanie restauracji ijadanie na mieście. Nie jest to czas sprzyjający rozrywce.
Ale właśnie być może o to w tym chodzi. Z początkiem pandemii wahadło strachu i obaw wychyliło się maksymalnie w jednym kierunku. Po jakimś okresie – wygląda, że to właśnie teraz – musiało w końcu maksymalnie zmienić położenie. Mamy już po prostu dość. A jedną z wrodzonych ludziom reakcji w takich sytuacjach jest rzucenie się w uciechy życia.
Dla własnego zdrowia psychicznego w pewnym momencie zaczynamy ignorować warunki, na które mamy ograniczony wpływ. Skoro nie za wiele możemy zrobić, strach w końcu oswajamy. I, jeżeli baliśmy się podróżować, teraz ledwo nadążamy rozpakować walizkę. Jeżeli unikaliśmy zgromadzeń, teraz przesiadujemy w restauracjach. Gdy odkładaliśmy każdą złotówkę na niepewną przyszłość, teraz z radością wydajemy na potęgę. Chcemy wreszcie poczuć, że jesteśmy żywi.
Nie wiem, na ile jest to rozsądne, a na ile lekkomyślne. Pokazuje jednak, że życia nie da się zatrzymać. To zresztą nie nowość, przecież nawet podczas wojen ludzie znajdywali czas na kino czy zabawę.
Jesteśmy w stanie oswoić wszystko i to chyba jest dobra wiadomość. Choć jednak brakuje mi trochę tej zwykłej spontaniczności pozwalającej w każdej chwili podjąć decyzję o wyskoczeniu na kolację. Czy naprawdę muszę trzy dni wcześniej wiedzieć, że po wyjściu z muzeum będę głodny i miał ochotę coś przekąsić?