Hulajnogi elektryczne miały być odpowiedzią na wyzwania współczesności. Ale lepiej na nie nie wsiadać
Fot. Jonas Jacobsson / Unsplash
Paryż zakazał właśnie używania na ulicach miast współdzielonych hulajnóg elektrycznych. Praga idzie w tym samym kierunku. A to zapewne dopiero początek zmian. I być może narodziny nowego trendu.
Czytając te doniesienia, pomyślałem: „wreszcie”.
Pięć lat temu Paryż przyjął szereg ustaw, które ułatwiły prywatnym firmom wejście z usługą hulajnóg na wynajem. Szły oczywiście za tym niemałe pieniądze, które częściowo spływały do budżetu francuskiej stolicy, ale aspekt finansowy nie wydawał się nawet najważniejszy. Władze Paryża kipiały entuzjazmem, tłumacząc, że szybkie jednoślady będą sposobem na ekologiczne przemieszczanie się. Chwalono się, że miasto wyznacza trendy i że łatwo dostępne urządzenia skłonią mieszkańców do porzucenia aut, co pozwoli zmniejszyć ślad węglowy. Pomysł przedstawiano w samych superlatywach.
Na paryski rynek weszła firma Lime z Doliny Krzemowej (należąca do Ubera), niemiecka Dott i francuska Tier. Szybko okazało się, że otworzono puszkę Pandory.
Co jest nie tak z elektrycznymi hulajnogami? Ich ekologiczność jest dość wątpliwa.
Owszem, podczas jazdy pojazdy nie emitują spalin. Żywotność intensywnie używanego sprzętu, o który mało kto dba (bądźmy szczerzy, jeżeli coś do nas nie należy, nie jest raczej obiektem naszej troski) jest jednak dramatycznie niska. Średnio, hulajnogi trafiają na śmietnik podziesięciu miesiącach po wprowadzeniu do użytku. A wraz z nimi baterie, piekielnie trudne do odzysku (przykładowo, w Polsce nie ma zakładu, który radzi sobie z utylizacją tego typu akumulatorów, trzeba je więc gromadzić i wywozić do innych krajów). W efekcie rośnie stos śmieci, z którymi nie bardzo wiadomo, co robić.
Większym problemem jest jednak to, że hulajnogi powodują gigantyczny chaos. I zniechęcają mieszkańców do korzystania z dużo wydajniejszego sposobu przemieszczania się – transportu publicznego. Ze względu na niewielki zasięg nie są bowiem alternatywą dla samochodu. Wybierają je nie kierowcy aut, ale osoby poruszające się w obrębie dzielnicy. Czyli na odległość kilku przystanków autobusu czy tramwaju.
W 2022 roku wParyżu trzy osoby zginęły, a 459 zostało rannych w wypadkach z udziałem hulajnóg elektrycznych. Nie byłem w stolicy Francji od kilku lat, więc trudno mi ocenić, jak duża była skala problemu.
Nie muszę jednak jechać pod wieżę Eiffla, by wyobrazić sobie podobną rzeczywistość. Wystarczy, że wyjdę na ulice Warszawy. Hulajnogi leżą porzucone niemal wszędzie, a co jakiś czas widuję je dryfujące w Wiśle. Notorycznie muszę też uskakiwać przed rozpędzonymi szaleńcami, którzy prą przed siebie jadąc kilkadziesiąt kilometrów na godzinę, ignorują światła drogowe i niczym szarańcza zalewają chodniki i ulice. Hulajnogi, napędzane energią z baterii, zadziwiająco łatwo skłaniają do zachowania samolubnego.
Pomysł, że te sprzęty są przyszłością miast, jest absurdalny.
Jeżeli miasta chcą być “eko”, powinny inwestować w sprawny, niedrogi transport publiczny oraz sieć dróg rowerowych (tak, wiem, że rowery elektryczne też potrafią mknąć z prędkością światła, ale przynajmniej zwykle trzymają się wyznaczonych ścieżek, no i nikt ich nie porzuca na środku chodnika po dotarciu do celu).
Metalowe potwory na dwóch kółeczkach zbyt często stają się zwykłymi śmieciami blokującymi chodniki i ulice, by wspieranie systemu wypożyczania miało sens. Tym bardziej, że ich użytkowanie jest w jakimś sensie umacnianiem kapitalistycznego i rynkowego traktowania ludzi. Niemal wszystkie firmy oferujące wynajem hulajnóg to globalni giganci, odnotowujący roczne zyski w wysokości setek milionów dolarów. Samo w sobie nie jest to oczywiście grzechem. Tyle że tak się składa, że większość tego typu spółek (Uber, Amazon, Facebook, itd.) za główny cel działania uznaje bogacenie się. A to niemal automatycznie sprawia, że dbanie o inne wartości – harmonijny rozwój, dobrobyt społeczeństwa, solidarność – przestaje się liczyć. Wsiadając na hulajnogę, dokładamy się do dobrostanu, ale firm, a nie planety.
Pytanie, które mnie nurtuje zawsze, gdy widzę rozpędzonych szaleńców na wynajętych hulajnogach brzmi: dlaczego nie chcemy korzystać z wbudowanych w człowieka zasobów energii odnawialnej, które nie emitują dwutlenku węgla, są dobre dla zdrowia i na dodatek nic nie kosztują? I nie potrzebują do uruchomienia żadnych aplikacji. Czyli własnych nóg!
I zdaje mi się, że tu tkwi sedno. W prymacie pośpiechu i szybkości. Hulajnogi elektryczne są reklamowane jako szybki środek transportu. Pozwalają nam przemieścić się z jednego punktu do drugiego w stosunkowo krótkim czasie. Gdy tak o nich myślimy, łatwo wpaść w zachwyt.
A gdyby tak zburzyć – najpierw w głowie – cały ten paradygmat? Pozbyć się nastawienia, że szybkość jest wartością samą w sobie i że to pod nią trzeba wszystko dopasować?
Wiem, że zwolnienie nie jest w dzisiejszym świecie łatwe. Wszystko wokół sprzyja pośpiechowi. Tak urządziliśmy sobie świat i nasze życie.
Ale może zamiast inwestować w rozwiązania o wątpliwej wartości, lepiej skupić się na tym, by stopniowo przebudowywać rzeczywistość wokół, by po prostu nie trzeba było zawsze się spieszyć. Wtedy, zamiast nerwowo sprawdzać w telefonie, gdzie stoi (a zapewne leży) najbliższa naładowana hulajnoga, wystarczy wsiąść na rower lub ruszyć po prostu przed siebie.