Chaos w zarządzaniu pandemicznym kryzysem nie jest tylko polską domeną. W Słowenii doprowadził nawet do bitwy o grzane wino
Dwa tygodnie temu wspomniałem, że w całym kraju rozbłysły bożonarodzeniowe światełka oraz wystartowały jarmarki. Tak zaczyna się “wesoły grudzień” (sł. veseli december). W zeszłym roku świętowanie przy grzanym winie i tradycyjnej adwentowej kiełbasce zatrzymała pandemia.
Tym razem, pomimo czwartej fali i pękających w szwach szpitali nikt już nie zwraca uwagi na wirusa.
Prawie nikt. Słoweński rząd, który wykazał się zadziwiającą wręcz nieumiejętnością radzenia sobie z pandemią, z niepokojem śledził katastrofalne statystyki. Akcja szczepień okazała się całkowitą klapą, w szpitalach kończyły się wolne łóżka, a rząd musiał prosić o pomoc wojsko i straż pożarną. Kiedy zabrakło wojskowego personelu w Słowenii, poproszono o pomoc Włochy. W czasie kiedy włoscy lekarze wojskowi przylecieli do kraju, w Lublanie tłumy odwiedzały tradycyjny jarmark i tłoczyły się przy stolikach z kubkami grzanego wina w rękach. Zdjęcia tradycyjnie rozumianego “wesołego grudnia” z centrum stolicy stały się dla rządu pretekstem do działania. Niestety, po raz kolejny mało kto zrozumiał intencje władzy.
W piątek wieczorem, zaledwie dwa dni po otwarciu straganów, rząd wydał rozporządzenie zakazujące sprzedaży jedzenia i napojów na bożonarodzeniowych jarmarkach. Decyzję rządu poprzedził tweet premiera (nazywanego żartobliwie Marszałkiem Tłito, z powodu jego zamiłowania do internetowego serwisu z ptaszkiem w logo), w którym bezpardonowo oskarżył burmistrza stolicy o szerzenie epidemii i zrzucił na niego odpowiedzialność za wszystkie tragedie związane z COVID-19.
Jak łatwo się domyślić, tak wyrafinowana komunikacja premiera nie pozostała bez echa. Bunt zaczął się w chwili ogłoszenia rozporządzenia. Okazało się, że zakaz wymierzony jest jedynie w jarmarki. Obostrzenia nie dotyczyły innych punktów usługowych: ani lokali gastronomicznych, ani hoteli, ani nawet budek z fastfoodem na targach. Przedsiębiorcy z drewnianych domków z jednej strony ulicy musieli zwinąć interes, kiedy po drugiej stronie w spokoju działały ogródki kawiarni i restauracji. Dodatkowo, rządowy zakaz ominął także sprzedawców pieczonych kasztanów.
Przedsiębiorcy, którzy za wynajem straganów na jarmarkach i zaopatrzenie zapłacili nawet kilkanaście tysięcy euro, poczuli, że są kozłami ofiarnymi. Patrząc na działające bez przeszkód kina, restauracje i tłumnie odwiedzane centra handlowe, można przyznać, że ich wnioski miały pewne podstawy. Jednak rząd uparcie trwał przy swoim. Zaczęła się wojna o grzane wino.
Kiedy w Lublanie zamykano stragany, grzane wino i kiełbaski bez problemu można było kupić w centrum Kopru i Mariboru.
Także w stolicy wciąż były otwarte niektóre punkty gastronomiczne, m.in. ogródki restauracji oraz… stoiska na miejskim targu. Jak bezpardonowo ogłosił burmistrz Lublany, Zoran Janković, miejski targ nie jest jarmarkiem i rozporządzenie rządu go nie dotyczy.
Rząd nie zamierzał jednak ustępować. Do akcji wkroczyli inspektorzy z rozmaitych państwowych służb i agencji, od zdrowotnych po finansowe. Nie stwierdzono jednak żadnych nieprawidłowości i stoiska pozostały otwarte. Burmistrz stolicy, wieloletni polityczny przeciwnik premiera, musiał się w swoim gabinecie śmiać tak głośno, że słyszało go pół miasta.
Nazajutrz inspektorzy wrócili w asyście policji i funkcjonariuszy skarbowych. Po dłuższych sporach ze sprzedawcami stoiska zostały zapieczętowane. Przedsiębiorcy postanowili dochodzić sprawiedliwości w sądzie. Choć mają spore szanse na wygraną, to wyroki zapadną najwcześniej w styczniu, czyli już po okresie świątecznym.
Po zwycięskiej akcji w stolicy, rząd wysłał inspektorów do pozostałych miast. I choć kupcy dołożyli starań, aby spełnić wszystkie warunki stawiane przez rządzących (ogrodzili teren, sprawdzali paszporty covidowe, postawili stoliki i krzesła), stoiska zostały zamknięte. Tym razem nikt już nawet nie wdawał się w prawne dyskusje. Kioski zapieczętowano, a inspektorzy wrócili do stolicy.
Zwycięstwo premiera nie oznacza, że sytuacja epidemiologiczna nagle się poprawiła. W sposób niezrozumiały dla rządzących, COVID-19 ma się niestety bardzo dobrze po słonecznej stronie Alp. Podobnie jak grzane wino, które wciąż można wypić w wielu miejscach w całym kraju. Z czego spragnieni towarzystwa Słoweńcy chętnie korzystają, nie zważając na ryzyko zakażenia. Pomimo ogrodzonych tarasów i paszportów covidowych wirus nadal przeżywa swój “wesoły grudzień”.