Isaac Chou IcVaVSd 8kQ Unsplash 1

Jak sztuczna inteligencja zmieniła podróżowanie

Początek

Tłumacz Google pozwala przeczytać już niemal wszystko. Świadomość tego jest równie ekscytująca, co paraliżująca

Niedługo przed pandemią byłem w Tajlandii w Chang Mai na wyjeździe prasowym i wieczorem wyskoczyliśmy w parę osób na piwo. Trafiliśmy gdzieś na obrzeża miasta – mieliśmy hotel poza centrum – do sklepu, który okazał się blaszaną budką z wystawionymi na chodniku plastikowymi krzesełkami. Było już późno i punkt właśnie zamykano, ale sprzedawca dał nam piwo i pozwolił przysiąść przy stolikach. Wokół nie było żywej duszy, ale tuż przed zamknięciem przyjechało na skuterze kilku miejscowych chłopaków. Podobnie jak my, szukali jakiegoś chłodnego alkoholowego napoju.

Przysiedli niedaleko, a po kilku opróżnionych butelkach oczywiście połączyliśmy siły. Tak się jednak złożyło, że nasi nowi koledzy nie znali w ząb angielskiego, a my tajskiego. Oprócz wspólnego śpiewania krajowych hitów w telefonie – do czego żaden wspólny język nie był nam potrzebny – nie bardzo było jak się porozumieć.

Jeszcze dekadę temu pozostałyby nam najwyżej szerokie uśmiechy i zdania klecone na migi. Żyjemy jednak w czasach smartfonów i translatora Google.

Pisaliśmy więc po prostu do siebie na telefonie jednego z nich (sami nie podjęliśmy ryzyka kosztów roamingu). Podawaliśmy sobie urządzenie pozwalając mu przemówić za nas. I choć w niektórych przypadkach dalej za nic nie szło się zrozumieć – maszyna tworzyła jakieś pozbawione sensu zdania – generalnie spędziliśmy wieczór na ożywionej konwersacji. Jak łatwo się domyśleć, po odpowiedniej ilości piwa pomyłki translatora mniej bolały. Powodowały za to coraz większe wybuchy śmiechu.

Łatwy dostęp do tłumacza zmienił zupełnie podróżowanie. Szczególnie ważne jest to dla nas właśnie w krajach azjatyckich. Każdy, kto biedził się kiedyś nad jakimkolwiek porozumieniem w Chinach, wie o czym mówię.

Tłumacz Google poczynił niewiarygodne postępy, gdy w 2016 roku zastąpiono wcześniejszy algorytm systemem GNMT, czyli neuronowym tłumaczeniem maszynowym. Jeżeli nie wiecie, jaka jest różnica, to mówiąc jednym zdaniem sprowadziło się to do podłączenia translatora do sztucznej inteligencji.

Momentalnie, w ciągu kilku miesięcy, jakość tłumaczeń poprawiła się o 60 proc. Wcześniej algorytm działał po prostu na zasadzie cyfrowego słownika. Przekładał bezpośrednio słowa z jednego języka na drugi. W efekcie zdarzały się takie kurioza jak „wibrująca chwilka”, mająca być tłumaczeniem zwrotu „moment obrotowy”. Sztuczna inteligencja, bazując na ogromnej bazie danych różnych tekstów, wyłapuje kontekst wypowiedzi. I nieustannie się uczy. Z czasem robi więc coraz mniej pomyłek.

Po kilku latach od wprowadzenia nowego systemu, translator kalifornijskiego giganta, potrafi już niemal wszystko. Miewa oczywiście jeszcze problemy, ale zdarzają się one głównie w przypadku mniej popularnych języków, w których baza tekstów jest nie aż tak obszerna.

Smartfon z dostępem do internetu jest niemal urzeczywistnieniem marzeń o tym, by wszyscy ludzie mówili jednym, zrozumiałym dla siebie językiem.

Translator przydaje się jednak przede wszystkim w domu. Dzięki niemu otworem stoją bowiem media niemal z całego świata. Angielski, angielskim, ale bez większych problemów można teraz czytać prasę z różnych zakątków globu, wcześniej, z oczywistych względów (nie da się nauczyć każdego języka) zupełnie niedostępną.

A to może okazać się jednym z lepszym prezentów, jakie możemy sobie zrobić w nowym roku. Wyjść poza lokalny, często bardzo zawężony punkt widzenia. Tym bardziej, że polskie media mają irytujący zwyczaj ignorowania tego, co dzieje się na świecie. I zajmowania się tylko tym, co nasze (ze szczególnym uwzględnieniem polityki).

Spojrzenie na świat oczami innych – Portugalczyków, Szwajcarów, Amerykanów, Hindusów czy Japończyków – pozwala opuścić naszą samowystarczalną bańkę i dowiedzieć się, jak bardzo świat jest różnorodny. Docenić to, że każdy naród ma inną historię, spojrzenie i inny sposób prowadzenia społecznej debaty. Uczy to nie tylko tolerancji, ale pobudza też ciekawość. A to przecież cecha bliska wszystkim podróżnikom.

Jedyny problem polega na tym, że otworzyła się przed nami przestrzeń bez końca. Chwilami czuję się, jakby ktoś wpuścił mnie do wielopiętrowego sklepu i powiedział, że mogę za darmo wziąć sobie z niego wszystko. Świadomość równie ekscytująca, co paraliżująca.

Mimo wszystko jednak, uzyskanie innych opinii i punktów widzenia z różnych stron świata może być niezłym sposobem na lepsze rozpoczęcie lub zakończenie dnia. Z pewnością wnosi więcej niż przewijanie Facebooka lub angażowanie się w wirtualne wojenki na Twitterze. I mimo że zachęcamy do zredukowania ilości czasu spędzanego przed ekranami na rzecz uczestniczenia w namacalnej rzeczywistości, może zamiast obrażać się na cały cyfrowy świat, lepiej po prostu zadbać o bardziej treściwą wirtualną dietę?

Glombiowski

Michał Głombiowski

Redaktor naczelny Travel Magazine. Dziennikarz, autor książek podróżniczych. Od ponad 20 lat w podróży, od dwóch dekad utrzymuje się z pisania.

Dodaj komentarz

Your email address will not be published.

To też ciekawe