Nasza dziennikarka sprawdza, jak w czasach zmieniających się obostrzeń podróżować po Europie. Etap 1. – Niemcy
Czasy, gdy podroż samochodem oznaczała pełną wolność i możliwość podejmowania decyzji zależnie od nastroju chwili… chwilowo odeszły w niepamięć. W czasach postpandemicznych, gdy wciąż jeszcze nie weszły w życie “paszporty szczepionkowe” i każdy kraj ma inne, nieustająco zmieniające się zasady, trzeba zamienić się w stratega. I zaplanować przemierzanie Europy z zegarkiem w ręku… i negatywnym wynikiem testu na COVID-19 w kieszeni.
Droga wzywa, przyjaciele i rodzina tęsknią, czas ruszać w trasę. Do pokonania 1862 kilometry i trzy granice: niemiecka, szwajcarska i francuska. I choć w czasach UE i Schengen granice się zatarły, przez koronawirusa niespodziewanie wróciły, przyprawiając podróżnych o ból głowy.
Na długie godziny tonę w studiowaniu aktualnych zasad i restrykcji. Plan trzeba dostosować do tych najsurowszych – i tak, by wjechać do Francji potrzebny jest negatywny wynik testu PCR, nie starszy niż 72 godziny. I nie ma przebacz, nieważne, że jest się zaszczepionym czy ozdrowieńcem.
A już miałam nadzieję, że szczepienie uwolni mnie w końcu od wątpliwej przyjemności dłubania patykiem w nosie… Wygląda na to, że dopiero „paszporty covidowe” uregulują i ujednolicą w końcu sprawę przemieszczania się pomiędzy poszczególnymi krajami. Ale to dopiero (albo już!) za miesiąc, od 1 lipca.
Tak więc, tradycyjnie, jak przystało na czasy postpandemiczne, podroż zaczynam od zrobienia testu na COVID-19.
Do żółtego ambulansu kolejka jak po zapiekanki, atmosfera piknikowa, ale przyjemność niestety – jak wiadomo – żadna. No i jestem lżejsza o kolejne 300 zł (najtaniej w Warszawie, ale nadal drogo).
Uzbrojeni w wyniki testów, ruszamy w stronę Niemiec. Wedle aktualnych przepisów czeka nas tam 10-dniowa kwarantanna lub – by jej uniknąć – przejazd tranzytem najkrótszą możliwą trasą. Ale jest kruczek – trzeba zdążyć przed godziną 22-ą, bo od 22 do 5 rano obowiązuje zakaz przemieszczania się w celach innych niż konieczne. A turystyka konieczna nie jest.
Zatrzymywać się możemy tylko na stacjach benzynowych. No i trzeba pamiętać o maseczce chirurgicznej lub z filtrem fpp2, bo tylko takie są tu dopuszczone.
Siłą rzeczy nocleg w Niemczech odpada, choć tak byłoby najwygodniej. By pokonać 847 km doBazylei (nawigacja pokazuje 8 godzin jazdy) i zdążyć przed 22-ą, musimy wyjechać rano. Najlepiej spać więc pod samą granicą.
Zdążyliśmy dotrzeć do hotelu w Zgorzelcu, gdy gruchnęła wiadomość, że od niedzieli, 30 maja Polska przestaje być uznawana przez Niemcy za obszar ryzyka epidemiologicznego (wedle Niemiec to kraje, w których tygodniowa liczba infekcji w przeliczeniu na 100 tys. mieszkańców przekracza 50).
Zniesione zostaną uciążliwe ograniczenia dotyczące wjazdu z Polski czyli: obowiązek zgłoszenia wjazdu na stronie einreiseanmeldung.de, 10-dniowa kwarantanna, z której zwalnia zaświadczenie o szczepieniu lub przechorowaniu COVID-19, oraz konieczność przeprowadzenia testu na koronawirusa przed wjazdem, lub najpóźniej 48 godzin po wjeździe na terytorium Niemiec.
Jednak choć zmiany teoretycznie wchodzą w życie od 30-ego maja, to w praktyce obowiązywać będą dopiero od 8-ego czerwca. Bo zniesione właśnie restrykcje wciąż dotyczą tych, którzy w ciągu 10 dni przed przyjazdem przebywali na obszarze wysokiego ryzyka (jakim była do 29.05 Polska).
W praktyce każdy, kto przed 29.05 przebywał w Polsce, jeszcze do 8 czerwca będzie musiał zgłaszać wjazd do Niemiec, zrobić test, zabrać zaświadczenie o szczepieniu, przechorowaniu COVID-19 lub udać się na kwarantannę.
I żeby nie było tak pięknie – nowe zasady obowiązują tylko wjeżdżających drogą lądową. Wszyscy przylatujący do Niemiec nadal muszą mieć w kieszeni negatywny wynik testu na COVID-19.
I choć głowa mi paruje od sprawdzania wciąż zmieniających się obostrzeń, to gdy tak prujemy przez niemieckie autostrady, fajne jest to, że przez okno samochodu wszystko wygląda, jak dawniej. Kolejny przystanek: Szwajcaria.