Słoweńscy rodzice ufają pracownikom szkół i wiedzą, że nikt nie pozwoliłby ich dzieciom moknąć dwie godziny przed budynkiem
– Anže! Przesuń się, bo wujek nie może przejść! – powiedziała mama do czterolatka, który akurat oglądał regał z zabawkami blokując całą alejkę.
Chłopczyk grzecznie się przesunął, a ja mogłem już bez trudu przejechać sklepowym wózkiem. Jak nietrudno się domyślić, brzdąc wcale nie był moim bratankiem. Dla dzieci w Słowenii wszystkie dorosłe osoby to “wujkowie” i “ciocie”. Jest to urocze i powoduje, że maluchy otaczane są dużą życzliwością i opieką przez dorosłych.
W USA nazywanie „wujkami” dorosłych Afroamerykanów miało zgoła inny, mroczny charakter – szukano sposobu, aby nie zwracać się do nich per “pan/pani”. Natomiast w Słowenii ten zwyczaj wynika raczej z powszechnego egalitaryzmu. Większość społeczeństwa uważa, że pochodzenie wiejskie nie ujmuje godności. Chłopskimi korzeniami chwalą się zarówno dyrektorzy, jak i politycy. Na wsi wszyscy się znają i mówią do siebie po imieniu. Czasem mam wrażanie, że bon ton słoweńskiej wioski zawładnął całym krajem. Jest to zupełne przeciwieństwo Austrii, gdzie tytułowanie jest podniesione wręcz do absurdu. Na jednym z domofonów przed budynkiem w Grazu zauważyłem kiedyś napis: “Familie Mag. Hoffer”. Widocznie w rodzinie Hoffer dzieci rodzą się z dyplomem, a szczeniak przed wejściem w progu mieszkania musi obronić dysertację.
Skracanie dystansu między ludźmi w Słowenii powoduje, że “wujkowie” i “ciocie” wykazują niesamowite wręcz zrozumienie i cierpliwość do dzieci.
Brzdące potrafią skruszyć nawet biurokratyczne procedury. W czasie największej epidemii COVID19, kiedy musieliśmy zameldować się w Słowenii, pani w urzędzie zaoferowała, że wyjdzie nas obsłużyć przed budynek poza kolejnością, żeby tylko dzieci nie musiały narażać się na kontakt z innymi petentami na korytarzu. Sprawa dodatkowo dostała pilny bieg, byle tylko dzieci w tak niepewnym czasie jak najszybciej znalazły się pod opieką publicznej służby zdrowia.
Nic dziwnego, że Słowenia jest bardzo wysoko w rankingach najlepszych państw do wychowywania dzieci. W raporcie UNICEF znalazła się na 9. miejscu, wyprzedzając Niemcy i Austrię. Polska w tym raporcie zajęła 31. lokatę, na 38 badanych krajów. Wcale mnie to nie dziwi. Kiedy oglądałem zdjęcia z pierwszego dnia szkoły w Polsce, krew mnie zalewała na widok maluchów stojących dwie godziny na zimnym deszczu. Wydaje mi się, że w Słowenii dyrektorzy placówek po prostu okazaliby niesubordynację nieżyciowym przepisom.
W Słowenii nie tylko sam klimat społeczny wokół dzieci jest dużo lepszy. Również instytucje państwa spełniają swoje zadanie: dobrze rozwinięta jest sieć placówek opiekuńczych oraz publiczna służba zdrowia. Słowenia, choć podobnie jak Polska przeszła transformację gospodarczą, przestawiając system z socjalistycznego na kapitalistyczny, nie zrobiła tego radykalnie. Uznano, że pewne dziedziny życia muszą generować koszty i nie męczono logiką zyskowności służby zdrowia, kultury ani oświaty. W efekcie segmenty te służą ludziom, a nie gospodarce.
Duch starych czasów widać zwłaszcza w szkołach. Tu już nie ma “cioć” i “wujków”. W szkołach uczą „towarzyszki” i „towarzysze”. Choć oficjalnie wraz ze zmianą ustroju tytuły te usunięto z regulaminów placówek oświatowych, to dzieci tradycyjnie w ten sposób zwracają się do nauczycieli. A sami „towarzysze” i “towarzyszki” wciąż cieszą się sporym autorytetem. Zarówno wśród dzieci jak i rodziców. Ci ostatni ufają pracownikom szkół i wiedzą, że nikt nie pozwoliłby ich dzieciom moknąć dwie godziny przed budynkiem.