Jak odnaleźć się na najbardziej turystycznym wybrzeżu Morza Czarnego
Wieczorem wyszedłem na balkon hotelu i pomyślałem, że morze przede mną przypomina ocean. Miękka płachta wody rozlewała się po horyzont, sklejając południowo-wschodnią Europę z zachodnią Azją. Turcja była gdzieś na wyciągnięcie ręki, kilkadziesiąt minut rejsu wodolotem z Burgas.
Morze Czarne. Niemal 260 tys. km kwadratowych powierzchni. Wielkość Wielkiej Brytanii. Niemalże Polski.
Stałem więc na którymś z górnych pięter hotelu w Albenie i zastanawiałem się, czy Bułgaria jest dobrym miejscem na poznawanie Morza Czarnego.
380 km szerokiego, skąpanego przez znaczną część roku w słońcu wybrzeża. Ponad 70 plaż, w tym większość z cudownie miałkim, niemal złotym piachem. Ale też nieskończona ilość gigantycznych hoteli i rozbuchanej infrastruktury. Bułgaria może być zarówno wymarzonym snem, jak i koszmarem wędrowca.
Bez wyrzutów sumienia
– Czasy nieskrępowanej ekspansji już minęły – powiedziała mi jednak rano jedna z menedżerek hotelu. – Zdajemy sobie sprawę z wyzwań, jakie wiążą się z masową turystyką. Naszym celem jest uczynienie z Albeny miejsca, w którym można wypoczywać bez wyrzutów sumienia.
Pokazuje mi kolorowe plansze. Plany i zrealizowane pomysły. Ruch samochodowy został w mieście maksymalnie ograniczony – auto trzeba zostawić na rogatkach i dalej jechać darmowym elektrycznym autobusem. W resorcie dostępna jest woda mineralna z tutejszych źródeł, nie ma więc potrzeby kupowania plastikowych butelek. Blisko połowa warzyw i owoców trafiających do restauracji (wraz z owocowymi sokami i winem) pochodzi z ekologicznych upraw z Albeny. 1235 m kw. paneli fotowoltaicznych zapewnia energię do podgrzania wody w hotelach. Niemal tuż za miastem rozciąga się rezerwat przyrody „Baltata”, który działa niczym zielone płuco, zapewniając w okolicach krystalicznie czyste powietrze. Jeżeli więc na bułgarskim, zatłoczonym wybrzeżu jest miejsce próbujące połączyć wymogi środowiska i obecność turystów, to jest nim właśnie Albena.
Równocześnie jednak ten kurort cierpi na bolączkę niemal wszystkich nadmorskich miejsc, które przeobraziły się w połowie lat 60., gdy świat odkrył cuda zorganizowanego wypoczynku. Od hiszpańskich plaż, przez Włochy, Bułgarię, na Turcji skończywszy. Wszędzie rozlały się wówczas betonowe molochy. Wielopiętrowe giganty, w których można schować się przed trudami codzienności i przez tydzień czy dwa odzyskiwać siły. Te samowystarczalne enklawy zajęły miejsce chaotycznie rozpełzłych roślin, wysmaganych wiatrem skał i wreszcie rybackich łodzi, które od pokoleń przynosiły miejscowym niebo zarobku. Wraz z turystami pojawiły się jednak dużo większe pieniądze. Wystarczyło wystawić na nowych pasażach stoiska z pamiątkami, zaproponować jakieś wodne atrakcje, auta do wynajęcia, gorące i zimne przekąski.
Pustka
Gdy wieczorem zszedłem na plażę, natknąłem się sylwetki złożonych parasolek dźgających w ciemności niebo i parę osób spacerujących po pasażu. Był środek sezonu i ta pustka mnie zaskoczyła. Bryły kilku hoteli majaczyły w ciemności, nierozświetlone nawet jednym światłem, jakby tląca się pandemia pozbawiła je oddechu.
Poszedłem na północ ku drewnianemu – równie pustemu, ale oświetlonemu – molu, i jeszcze dalej, wąską kamienistą ścieżką prowadzącą aż do bloków skalnych obmywanych wodą. Minąłem kilka ukrytych w ciemności kamperów, których użytkownicy najwyraźniej postanowili wypisać się z korzystania z wszystkiego, co oferował kurort, ale nie rezygnować przy tym z bliskości morza. Usiadłem na kamieniu. Zapaliłem papierosa i dopiero po chwili zorientowałem się, że jego ognik jest jedynym światłem, jakie widzę w pobliżu. Zupełnie przypadkowo odkryłem, że bułgarskie wybrzeże nie zostało całkowicie przejęte przez hotelowce. Wciąż da się tu znaleźć odludne, prawie dzikie miejsca, w których nocą rozgwieżdżone niebo niemal dotyka twojej głowy.
Małże z dynią
W Dalboce wpadam w błogi letarg rodzący się z bliskości wody i ciepłego powietrza. Przysiadam na klejącym się do linii morza tarasie restauracji, obleganej przez Bułgarów ściągających tu rodzinami na lunch. W zasięgu wzroku, kilkaset metrów w głąb morza, widzę unoszące się na wodzie platformy farmy małży. W Dalboka The Mussel Farm zminimalizowano wszelkie ozdobniki, dodatki, projekty. Pozostała sama istota rzeczy. Hipnotyczny ruch wody, krzyki mew, ogniki słońca znaczące ostrym światłem grzbiety fal i przygotowane po mistrzowsku owoce morza i ryby.
Wyłowiono je zaledwie kilka godzin wcześniej. Ich świeżość wprowadza kubki smakowe w radosny taniec. Jest też sałatka szopska, nieodłączny element każdego posiłku w tym kraju. Nakrojone w grube kawałki, nabrzmiałe od słońca warzywa, kilka oliwek i strużyny sera.
W przerwie między daniami wybieram się na krótki spacer, zachodząc na tyły restauracji. Trafiam do malutkiego portu obsługującego łódki kursujące do platformy morskiej farmy. Urzekające jest, że nikt nie sili się tu na pozory. Nie próbuje zadowolić turystycznych oczekiwań – liczy się tu tylko funkcjonalność, nie estetyka. Grube liny z kolorowymi bojkami piętrzą się na chaotycznych stosach. Gęsty smar kapie z żelaznego kołowrotu, plastikowe opakowania nieznanego przeznaczenia leżą na murku, który w międzyczasie, pewnie od wielu miesięcy, ktoś remontuje. Ten chaos jest sygnałem, że toczy się tu proste, codzienne życie i zwykła treściwa praca.
Podawane w restauracji małże są tak dobre, że decyduję się – choć z oporami – na spróbowanie ich również na deser. Kelner przynosi je ze słodkawym musem jabłkowym i dyniowym, ozdobione kleksem bitem śmietany. To zestawienie okazuje się zadziwiająco harmonijne i eleganckie, budząc we mnie leniwe, nieco senne poczucie głębokiego zadowolenia.
Siedem tysięcy lat piękna
Kilka godzin później zajeżdżam na pole golfowe Thracian Cliffs, choć nie mam pojęcia o zasadach gry w golfa. Chcę jednak zobaczyć miejsce, w którym można posyłać piłeczki w dal, patrząc przy tym na Morze Czarne. Elektryczny wózek wiezie mnie długie minuty, aż dociera do dołków położonych na krawędzi jasnych wysokich klifów spadających prosto do morza. Kilkaset metrów dalej, na piętrze poniżej majaczy w oddali chorągiewka wyznaczając punkt, do którego trafienie wydaje mi się zupełnie niemożliwe. Tu nie ma żadnych półśrodków. Jednym uderzeniem trzeba posłać piłeczkę z zegarmistrzowską precyzją na ledwo widoczną stąd skalną platformę. Jeżeli się to nie uda, nie można liczyć na ratunek w postaci większej ilości uderzeń. Piłeczka nie ma gdzie się po drodze zatrzymać, trafia prosto w otchłań morza.
W Warnie wchodzę do chłodnych sal muzeum archeologicznego. Z poczuciem rosnącej paniki orientuję się, że mam zbyt mało czasu – placówkę za godzinę zamykają – by obejrzeć gigantyczną kolekcję zebranych tu artefaktów. Zawierzam więc intuicji. Płynę przez pomieszczenia wyłuskując po prostu wzrokiem przedmioty, które są ładne lub interesujące. Sycę nimi przez chwilę oczy bez zagłębiania się w opisy i idę dalej.
W końcu przystaję w sali, gdzie umieszczono najcenniejsze eksponaty – „złoty skarb”. To znalezione w nekropolii nieopodal Warny artefakty datowane na lata 4400-4200 p.n.e. Przez długi czas uważane były za najstarsze znane przedmioty wykonane przez ludzi ze złota. Aż do czasu, gdy koło Pazardżyka (to również Bułgaria) znaleziono podobne przedmioty starsze o jakieś 300 lat. Ozdoby leżące przede mną w gablotach – naszyjniki, krągłe bransolety, kolczyki, naczynia – ponad 3 tys. przedmiotów, 6.5 kg 23.5-karatowego złota świadczą, że już tysiące lat temu potrafiliśmy – i chcieliśmy – stworzyć coś tylko po to, by otoczyć się pięknem.
Złote piaski
Hotel Melia w Złotych Piaskach staje się moim koszmarem. Ten – w zasadzie całkiem wygodny – gigant przekracza możliwości mojej orientacji. Gubię się na jego piętrach, krążę po korytarzach za nic niechcących ułożyć się w drogę do mojego pokoju. Nawet winda, zamiast do lobby, wiezie mnie do podziemi tchnących wilgocią suszącej się pościeli i pulsującą łomotem pralek. Wybucham w końcu śmiechem, zdając sobie sprawę z komizmu sytuacji. Przewędrowałem spory kawał świata i dziesiątki krajów, ale teraz gubię się jak dziecko w zwykłym hotelu w Bułgarii.
W Złotych Piaskach poczucie zagubienia już mnie nie opuszcza. Wieczorem umawiam się z przyjaciółmi na pasażu nadmorskim, ale okazuje się, że tak jak w Albenie panował zadziwiający spokój, tak tu miasto tętni wakacyjnym życiem.
Z mozołem, oszołomiony błyskającymi z każdej strony światłami brnę przez gęstwinę stoisk oferujących klapki, pamiątki, kebaby, alkohol. Przez karuzele, nocne dyskoteki, gruszki do boksowania. Przystaję przy sklepiku z magnesami i z odkrywam, że każdy z nich przedstawia Jezusa lub świętych, ujętych w ikonicznym stylu. Jakby Złote Piaski – ta oaza zabawy – była w rzeczywistości czymś w rodzaju kaplicy. Świętego miejsca religii hedonizmu.
W strudze płynących w mroku ludzi nie jestem w stanie odnaleźć się z przyjaciółmi. Ślemy do siebie rozpaczliwe smsy z próbami określania naszych lokalizacji. Ale za każdym razem okazuje się, że karuzel, klubów i kebabów jest tu zbyt wiele. Za każdym razem okazują się nie tym miejscem, o którym myśleliśmy. Nie wiemy już nawet, w którą stronę powinniśmy zmierzać, by na siebie trafić.
Zrezygnowany siadam w końcu na ławce i patrzę – z rosnącą fascynacją – na rzekę ludzi. Każda osoba jest zupełnie inna, jedni ubrani w wyzywającym klubowym stylu, inni odziani w lekkie dresy, a jeszcze inni przemierzający ten świat w turystycznym ekwipunku. Patrzę na nich tak długo, aż poczucie zagubienia blaknie.
Wyobrażam sobie, jak spędzam tu tydzień bądź dwa, i jak po dwóch wieczorach znam tu już większość miejsc – Złote Piaski ograniczają się w rzeczywistości do alejki nadmorskiej – i jak poruszam się tu pewnie i z satysfakcją. W dzień odpoczywam na plaży. Pływam, czytam, a nocą wyruszam w krainę obfitych świateł, upatrzonych punktów, znanych mi już smaków. Gdy o tym myślę, zaczyna zdawać mi się to atrakcyjne, a przewidywalny świat letniej imprezy kuszący.
Lekkość
Zamiast jednak tu pozostać, jadę następnego dnia do Nesseberu – dawnej greckiej kolonii sprzed 3 tysięcy lat. Ślady z tamtych czasów dawno już zniknęły pod zabudową z późniejszych wieków, czyniąc z miejscowości prawdziwie historyczny przekładaniec.
Niewielką przestrzeń zamkniętą brzegiem wąskiego półwyspu wypełniają dziesiątki kościołów, z których niektóre pochodzą z V i VI wieku. Zaglądam do kilku z nich, spoglądając w ogromne, niemal kocie oczy postaci na ikonach. Większość czasu zajmuje mi jednak chodzenie bez większego celu po brukowanych uliczkach, pomiędzy charakterystycznymi domami z drewnianymi galeriami i odszukiwaniu co jakiś czas błękitnej plamy morza wychylającej spomiędzy budynków. Zatrzymuję się na filiżankę kawy lub kieliszek wina, zajadam szopską sałatkę, tkwię w bezczasie.
Wieczorem wracam do Nesseberu, do nasady półwyspu, idąc pieszo z hotelu położonego kilka kilometrów od starówki. Mapa w telefonie kieruje mnie wprost w chaszcze na ogromnym piaszczystym polu na obrzeżach miasta. Zapuszczam się w ledwo widoczną ścieżkę, która wyprowadza mnie nagle na handlową ulicę Nowego Miasta. Ruchliwą i gwarną, a przy tym zupełnie oddzieloną od turystycznego świata.
Nie ma tu bowiem żadnych atrakcji poza sklepami z mniej lub bardziej wyszukanymi ciuchami i kilkoma niczym niewyróżniającymi się restauracyjkami. Otoczona wysokimi blokami i podupadającymi garażami dzielnica ma w sobie jakąś kuszącą wesołość. Idę nią z przyjemnością, mimo że wiem, że trafiłem tu przypadkiem i zapewne nigdy już tu nie powrócę.
Gdy docieram przez park i nabrzeże z wesołym miasteczkiem do wąskiej grobli prowadzącej do starego Nesseberu, jest już ciemno. Staję przy przesmyku, będącym bramą do starówki, ale nie mam już potrzeby tam iść. Siadam na ławce przy marinie, pośród spacerujących bułgarskich rodzin. Oddycham ciepłym letnim powietrzem i przez chwilę czuję się zupełnie lekki, pozbawiony trosk, radosny.