“Jeżeli naprawdę chcemy uczestniczyć w jakiejś chwili, nie powinniśmy sięgać po telefon” – mówi Natalia Hatalska, najbardziej znana w kraju ekspertka od prognozowania trendów i przyszłości
Zdjęcia: Renata Dąbrowska
Niemal nikt nie wpadł na to, że rok 2020 będzie tak wyglądał. Pandemia nas zaskoczyła. Na co więc nam to całe patrzenie w przyszłość?
Przyszłość nigdy nie dała się przewidzieć. Jej prognozowanie nie polega na tym, żeby powiedzieć, że za siedem lat wydarzy się konkretnie to i to. Jest raczej szukaniem związków pomiędzy różnymi aspektami rzeczywistości. Kreśleniem scenariuszy, które mogą się wydarzyć po to, by móc się na nie przygotować. Niektóre firmy i instytucje były zresztą przygotowane na pojawienie się pandemii. Organizator turnieju tenisowego w Wimbledonie wykupił nawet ubezpieczenie i otrzymał teraz gigantyczne odszkodowanie. Pandemia nie pokazuje więc, że planowanie nie ma sensu. Wprost przeciwnie. Przyszłość zaczyna się dzisiaj, od naszych obecnych wyborów. Każda osoba starająca się zrozumieć mechanizmy, według których działa nasz świat, żyje w jakimś sensie myślą o przyszłości.
Poznawanie tych mechanizmów wymaga jednak wysiłku. A nam zwykle nie bardzo się chce, lubimy proste rozwiązania.
Jesteśmy tak skonstruowani. Badania pokazują, że jeżeli mamy wybór, by wykonać jakąś czynność bez wysiłku albo podjąć wysiłek, to zawsze wybieramy rozwiązanie łatwiejsze. W naturze nadrzędną wartością jest oszczędzanie energii. Tyle, że my żyjemy dziś w rzeczywistości, która zmienia się niezwykle dynamicznie. I to jest trochę jak z uprawianiem sportu. Sport też wymaga wysiłku. I zazwyczaj też się nam nie chce, ale ważne są efekty długoterminowe, które są dobre.
Sztuka polega na tym, by z jednej strony żyć „tu i teraz” – czyli być emocjonalnie zakotwiczonym w teraźniejszości – ale równocześnie widzieć też perspektywy bardziej odległe. Przykładem może być odkładanie przez kilkanaście lat pieniędzy z myślą o kosztach studiów naszych dzieci. Biznes też opiera się na planach przyszłościowych. Firmy opracowują strategie nawet na dwadzieścia lat w przód. Branża farmaceutyczna planuje na dekady – tyle czasem trwają badania nad lekami – podobnie motoryzacja, dziś pracuje się nad modelami, które wejdą na rynek za pięć lat. Nie da się funkcjonować z dnia na dzień, trzeba uwzględnić perspektywę długoterminową.
Tylko, czy takie nagłe zdarzenia jak globalne katastrofy czy pandemie nie sprawiają, że wszystkie te prognozy biorą w łeb? I okazuje się, że straciliśmy czas na mrzonkach?
Trzeba odróżniać trendy od mód. Mody trwają krótko – trzy miesiące, pół roku – i się kończą. I one rzeczywiście są wrażliwe na to, co dzieje się na świecie. Pandemia koronawirusa może więc te mody kształtować lub je tworzyć. Teraz jest moda na maseczki, której jeszcze kilka miesięcy temu przecież w Europie w ogóle nie było. Natomiast trendy są zjawiskami długoterminowymi i one zazwyczaj są odporne na wpływ bieżących wydarzeń. Makrotrendem ostatnich lat jest na przykład postępująca urbanizacja. Pandemia tego nie zmieniła. Ludzie przenoszą się do miast i ten trend się nie odwrócił. Covid-19 może ewentualnie wpłynąć na wygląd tych miast i przyspieszyć zmiany, które obserwowaliśmy już wcześniej – a więc to, że szliśmy w kierunku zielonych metropolii opartych na komunikacji pieszej albo rowerowej. Duże europejskie miasta – Mediolan, Berlin, Paryż, Bruksela – wydłużają teraz na przykład sieć ścieżek rowerowych. Silnym trendem ostatnich lat jest większa dbałość o środowisko i ekologię i to również się nie zmieniło. Temat czystości miast, rezygnacja z plastikowych słomek, ograniczanie śladu węglowego – to pozostało aktualne.

Patrząc na piętrzące się stosy jednorazowych rękawiczek i porzucone wszędzie maseczki, mam wątpliwości.
Pandemia chwilowo zmieniła nasze priorytety, ale te zmiany zaszły jedynie na poziomie indywidualnym. Sam trend nie zniknął. Widać zresztą, że wypracowujemy już nowe rozwiązania – zamiast używać jednorazowych rękawiczek, dezynfekujemy dłonie; a terminale do płatności kartą zabezpieczane są na stałe folią, którą można odkażać. Powoli wracamy do tego, co było dla nas ważne przed pojawieniem się koronawirusa.
Pandemia zmieni sposób podróżowania?
Bezpośrednim jej efektem jest nasilenie trendu lokalności. Ludzie zaczęli odkrywać własne kraje. Sprzyjają temu formalne ograniczenia dotyczące przemieszczania się, które były i są nadal wprowadzane oraz obawa przez zarażeniem się. Dotyczy to na przykład samolotów, które, choć w teorii są dość bezpieczną przestrzenią – w kabinie powietrze rozprowadzane jest pionowo, są filtry HEPA, itd. – to jednak wielu z nas boi się nie tyle samego wirusa, ile faktu, że przebywanie z osobą zarażoną na jednym pokładzie będzie skutkować obowiązkową kwarantanną. Jadę teraz z rodziną na urlop do Słowenii i zdecydowaliśmy się na podróż autem właśnie dlatego, że nie chcemy się narażać na sytuację, że nagle zadzwoni do nas sanepid i powie, że w samolocie był ktoś chory i teraz wszyscy pasażerowie muszą spędzić dwa tygodnie w odizolowaniu.
Kolejna rzecz, która wpływa na lokalność podróży, to ekonomia. Zmagamy się z kryzysem, ludzie mniej zarabiają i jeżeli w ogóle decydują się na wyjazd, to wybierają kierunki tańsze, a więc bliższe.
Ale czy trend lokalności ma szanse zmienić sam sposób podróżowania? Mam na myśli urynkowienie podróżowania i presję czasu, wymuszającą pośpiech. Dość kompulsywne przemieszczanie się, zaliczanie miejsc, relacjonowanie wszystkiego w mediach społecznościowych.
Trend związany z szeroko pojętą uważnością – tzw. mindfulness – od jakiegoś czasu ulega nasileniu. Coraz więcej ludzi zwraca uwagę na świadome podróżowanie, na szukanie miejsc, które nie są pokazywane w mediach społecznościowych, na jakość własnych przeżyć. Ale nie łudźmy się, to jest wciąż nisza. Większość z nas kieruje się w podróżowaniu czym innym i odwiedza te miejsca, które zna z internetu.
Żyjemy w kulturze nanosekundy. Wszystko dzieje się szybko, teraz, natychmiast. I tak samo wygląda podróżowanie. Ono też jest napędzane nowościami. To dotyczy zresztą wielu segmentów rynku, m.in. żywności i beauty. Jesteśmy zalewani ogromną liczbą nowości. Potrzebujemy, a szczególnie silne jest to u młodszych pokoleń, nowych doznań i rzeczy, z którymi możemy eksperymentować. I ten styl przenosi się także na turystykę – mamy potrzebę konsumowania i doświadczania nowości.
Zaskakujące jest jednak, że chcemy oglądać te same miejsca, w których już ktoś był i które widzieliśmy w mediach społecznościowych. Kiedyś wyruszało się w podróż, by odkryć i przeżyć coś niespodziewanego. Dziś chętniej podążamy śladami innych. Zamykamy się w pewnego rodzaju podróżniczej bańce. Zalewają nas niemal identyczne zdjęcia z identycznych miejsc.
Ostatnio trafiłam na badania, z których wynikało, że osoby robiące w danej sytuacji zdjęcia – tam akurat chodziło o muzealną wystawę – zapamiętują z niej mniej, niż osoby tych zdjęć nierobiące. To sugeruje, że jeżeli naprawdę chcemy uczestniczyć w jakiejś ważnej chwili, nie powinniśmy sięgać po aparat czy telefon. Tymczasem media społecznościowe nakładają na nas presję rejestrowania wszystkiego w sposób niemal ciągły.
Wyniki tych badań są zresztą zgodne z moimi doświadczeniami. W 2019 roku pojechałam z mężem na Sylwestra na Islandię, bo wymyśliliśmy sobie, że zamiast fajerwerków będziemy oglądać zorzę polarną. Trafiliśmy do hotelu położonego na całkowitym odludziu. Przyjechały do niego jeszcze trzy pary, każda z innego kraju, które miały taki sam pomysł jak my. Szybko się zaprzyjaźniliśmy i w nocy umawialiśmy się na warty, w oczekiwaniu na zorzę. Wszyscy spali, a jedna para wychodziła na zewnątrz w oczekiwaniu na zorzę. Nie miałam przy sobie telefonu, tam nawet zasięgu nie było i okazało się, że te momenty, kiedy siedziałam na tej warcie i czekałam, żeby ta zorza się pojawiła, to były absolutnie najpiękniejsze dla mnie chwile. Nawet teraz, jak to opowiadam, to przechodzą mnie jeszcze ciarki. Byłam naprawdę zanurzona całą sobą w tym doznaniu.
Jednak takie sytuacje zdarzają się rzadko. Zazwyczaj w podróży robimy mnóstwo zdjęć i wrzucamy je do sieci. Oglądamy fotografie zrobione przez innych i na ich podstawie wybieramy miejsca, do których chcemy pojechać. A w to wszystko włączają się jeszcze algorytmy. Z badań, które robiliśmy w zeszły roku wynika, że ogromna część polskich internautów nie ma świadomości, że treści są importowane na podstawie algorytmów. Nie wiedząc tego, nie możemy podjąć decyzji: czy chcę w tworzonej przez algorytm bańce pozostać, czy próbować z niej wyjść.
A powinniśmy próbować?
Każdy sam musi odpowiedzieć sobie na to pytanie. Ale dobrze mieć świadomość, że algorytmy w jakimiś stopniu zamykają przed nami świat. Promują to, co według nich nas zainteresuje, działając na podstawie naszych poprzednich wyborów. Tkwiąc w bańce, nie dostrzegamy różnorodności otaczającej nas rzeczywistości. A ja zawsze powtarzam, że wartością świata jest jego różnorodność. To, że mogę mieć styczność z innością, poznawać ludzi i ich doświadczenia, poglądy. W kontekście podróży też to działa. Widzę to podczas pracy z moim zespołem. Kiedy jesteśmy w jakimś mieście i szukamy nowych trendów, mamy przygotowany plan, ale jeżeli coś nas zainteresuje, to ten plan porzucamy lub z niego zbaczamy. Człowiek najwięcej odkrywa przez przypadek i wychodząc poza bańki, w których tkwi.

Nie zapominajmy też, że w tych bańkach zamykają nas wielkie koncerny technologiczne. Facebook, Google, Apple czerpią z tego korzyści finansowe, zarabiając w ten sposób na reklamach. Google naprawdę wie o nas każdą rzecz, i każdą z tych rzeczy potrafi zmonetyzować. Jeżeli chcemy zadbać o jakość swojego życia, pierwszym krokiem jest zdobycie świadomości, jak działają mechanizmy kształtujące dzisiejszy świat.
Tyle, że algorytmy ułatwiają nam życie. Amazon podsuwa tytuły książek, których być może sami byśmy nie odnaleźli, Spotify proponuje wykonawców, Instagram wyświetla zdjęcia miejsc, do których może zechcemy pojechać. Nie musimy tracić czasu na ich szukanie.
Tak, ale to okazuje się złudne. Spotify jest tego dobrym przykładem. Co poniedziałek proponuje listę utworów, które mogą mi się spodobać. Te propozycje są tworzone przez algorytm na podstawie tego, co wcześniej słuchałam. I od jakiegoś czasu zauważyłam, że tam jest wciąż to samo. Że nic nowego już nie odkrywam i cały czas poruszam się w obrębie muzyki, którą znam. A chciałabym poznać coś zupełnie innego. I nagle okazuje się, że to wymaga nie algorytmu, lecz zwrócenia się do ludzi. Czyli, na przykład, obserwowania kont muzyków i sprawdzania, czego oni słuchają i co rekomendują. Najwięcej artystów odkrywam dzięki temu, że jeżdżę na festiwale. Tam poznaję wykonawców i ewentualnie wtedy zaczynam przyglądać się ich profilom w mediach społecznościowych. Tak odkryłam Jacoba Banksa, którego zupełnie nie znałam, a który jest fantastycznym muzykiem. Spotify mi tu nie pomógł. Algorytm zakłada, że ja chcę słuchać tego, co znam. A to się sprawdza tylko częściowo, bo człowiek lubi też w życiu przypadkowość.
Nie wrócimy już jednak do czasów, w których nie rządziła nami technologia i algorytmy.
Żadna technologia nie jest w stu procentach zła albo dobra. Ja zaczęłam od pisania bloga i media społecznościowe to moje w miarę naturalne środowisko. Ale staram się też do jakiegoś stopnia chronić prywatność. Nigdy na przykład nie udostępniam zdjęć córek, bo są zbyt małe, by mogły mi udzielić na to świadomej zgody. Ale czasami mam potrzebę podzielenia się tym, że upiekłam ciasto czy przebiegłam ileś kilometrów. To nie są sprawy na tyle osobiste, by ich ujawnianie zaburzało poczucie mojego bezpieczeństwa, a pokazują, że jestem człowiekiem i prowadzę normalne życie.
Jesteśmy tak skonstruowani, że interesują nas inni, ich życie i to kim są. Dlatego zawsze większą popularnością będą cieszyć się zdjęcia nas samych czy selfies niż bardziej złożone treści. Dla mnie najważniejsze jest jednak to, żeby mieć wybór. A żeby go mieć, musimy mieć świadomość: wiem, że Instagram czy szerzej – algorytmy – są ograniczające, ale podejmuję decyzję, że w ten sposób chcę poznawać świat i że mi to odpowiada. Jeżeli nie wiem, że on jest ograniczający, to nie mam żadnego wyboru.
Zdaje się jednak, że epidemia jeszcze bardziej nasiliła nasze funkcjonowanie w wirtualnej rzeczywistości. Okazało się, że wiele czynności da się przenieść do świata cyfrowego. Zastanawia mnie, czy za jakiś czas będziemy w ogóle podróżować. Może wystarczy nam zwiedzanie on-line?
Mam nadzieję, że jednak nie. Podróże są bowiem doznaniem wielozmysłowym. Człowiek odkrywa świat wszystkimi zmysłami. Czuje zapachy, jak jest na jakimś targu, widzi kolory, słyszy dźwięki.
W zeszłym roku wchodziliśmy na Gran Paradiso, włoski czterotysięcznik. Ruszyliśmy o trzeciej w nocy, było trzydzieści stopni mrozu i silny wiatr. I ten wiatr popychał drobinki lodu po górze, która była zamarznięta. To był taki dźwięk, jakby ktoś grał na dzwonkach. I dla mnie to było tak niesamowite, że ja do dziś pamiętam to w każdym szczególe. I teraz wyobraźmy sobie, że mielibyśmy z tych wszystkich zmysłów zrezygnować?
Internet jest w ogromnej większości medium jednozmysłowym – korzystając z niego, wykorzystujemy w zasadzie tylko wzrok. Trwają oczywiście prace nad innymi rozwiązaniami i być może w przyszłości będziemy mieli cyfrowy świat działający na inne zmysły, ale nawet wtedy pozostanie on iluzją.
Rozmawiałam ostatnio z profesorem Adrianem Cheokiem, który ze swoim zespołem odkrył, że jeżeli odpowiednio podniesie się temperaturę języka, to człowiekowi wydaje się, że czuje smak słodki. Czyli przez manipulację temperaturą, mózg zostaje w jakiś sposób oszukany. I tak to będzie działać – nawet jeżeli te technologie się rozwiną, to będą opierać się na manipulacji. Będę jeść wirtualnie ciastko, zostaną zmienione parametry mojego ciała – na przykład temperatura języka – i będę miała wrażenie, że czuję smak tego ciastka. I teraz musimy zadać sobie pytanie, czy chcemy wejść w taką iluzję, czy jednak zostać w realnym świecie. W przypadku podróży wydaje mi się, że jednak wybierzemy realność. A przynajmniej mam taką nadzieję.
Z drugiej strony, już teraz tkwimy w pewnego rodzaju iluzji. Oglądamy zdjęcia miejsc, które są kolorowe, czyste, niezatłoczone i skąpane w cudownym świetle. Później jedziemy tam i okazuje się, że wszystko wygląda zupełnie inaczej, dużo mniej zachwycająco. Może za pięć czy dziesięć lat będziemy gotowi na zrobienie kolejnego kroku i nie będziemy już potrzebowali nieatrakcyjnej rzeczywistości?
Problem z technologią jest taki, że stawiamy sobie za mało pytań dotyczących jej wpływu na nasze życie. Nie podejmujemy świadomych decyzji. Nowe rozwiązania po prostu przyjmujemy. Dyskusje na ich temat rozpoczynamy dopiero wtedy, kiedy są już wdrożone i rozwinięte, a prawo przestaje za nimi nadążać.
Spójrzmy na internet. Internet po prostu wszedł. Jesteśmy demokratycznym państwem, wybieramy prezydentów, posłów, robimy referenda, ale nikt z nas nie decydował o kształcie internetu. Dopiero teraz Unia Europejska próbuje odzyskać kwestie danych osobowych i uregulować sprawy RODO, bo nagle okazało się, że 80% danych zachodniego świata jest w rękach kilku amerykańskich firm, takich jak Google, Apple, Amazon czy Facebook.
Ostatnio wrzucałam u siebie na profilu fragment swojej książki, nad którą aktualnie pracuję, dotyczący empatii i robotów, a ktoś mi zarzucił: Boże święty, gdzie ty o tych robotach teraz chcesz rozprawiać? Ale kiedy mamy rozmawiać, jak nie teraz? Roboty nie nadchodzą, one już są, stają się częścią społeczeństwa. Jeżeli nie zaczniemy prowadzić debaty publicznej na temat technologii, biotechnologii, sztucznej inteligencji, robotów społecznych, inżynierii genetycznej, te rzeczy będą wydarzały się poza nami i w którymś momencie znów będzie za późno.
Co powinniśmy więc zrobić, by naprawić przyszłość?
Jeżeli sami nie weźmiemy za nią odpowiedzialności, nikt za nas tego nie zrobi. Jakość naszego życia zależy w ogromnej mierze od nas. Mam na myśli jakość w znaczeniu dobrostanu emocjonalnego, nie mówię o kwestiach związanych z dobrostanem ekonomicznym, bo człowiek nie ma wpływu na to, w jakim miejscu się urodził, w jakiej rodzinie, albo w jakich warunkach. Na funkcjonowanie w internecie, czy korzystanie z technologii wpływ jednak mamy.
Nie potępiam nowych rozwiązań, sama z nich korzystam, ale równocześnie zdaję sobie sprawę, że w mediach społecznościowych są mechanizmy, które spłaszczają obraz świata, a dodatkowo powodują, że stajemy się mniej empatyczni i bardziej spolaryzowani, a przez to osamotnieni i nieumiejący nawiązać relacji z drugim człowiekiem. Jeżeli będziemy o tym wiedzieć i będziemy w związku z tym podejmować konkretne decyzje – na przykład częściowo ograniczać udział technologii w naszej codzienności, zostawiać czasem telefon w domu, gdy wychodzimy, czy świadomie rezygnować z robienia wszystkiemu zdjęć i umieszczania ich w sieci – to będziemy ten świat powoli zmieniać. Jestem racjonalną optymistką i wierzę, że wszystko zaczyna się od świadomości. Jeżeli w naszym świecie będą żyli dobrzy ludzie, to ten świat też będzie lepszy.
Natalia Hatalska – CEO i założycielka infuture.institute – instytutu badań nad przyszłością. Jedna z najbardziej wpływowych ekspertek zajmujących się analizą, poszukiwaniem i prognozowaniem nowych trendów. Analityczka, trendwatcherka, autorka bloga: hatalska.com, książek „Cząstki przyciągania” oraz „Far Future. Historia jutra”.