Czuję się jak rozwałkowywane ciasto, trzymane w ryzach tylko dzięki mocnemu uściskowi masażystki
Kobieta ubrana w lekkie sari sadza mnie na niskim stołeczku. Kładąc dłoń na mojej głowie, modli się bezgłośnie poruszając ustami. Przeciera mi szmatką wnętrze dłoni, stóp i ściera niewidzialny pył z ramion. W końcu nabiera ręką czerwonego, gorzko pachnącego oleju i wylewa go na moje włosy. Wciera go zamaszystymi ruchami, tak, jakby chciała drobnymi palcami wyciągnąć mi z głowy wszystkie złe myśli i cały nagromadzony tam stres.
– Głowa to korzeń wszystkiego. Od niej wszystko się zaczyna i na niej kończy – powie mi później ajurwedyjski lekarz. – A ciało, umysł i dusza są wedle ajurwedy jednością.
Po masażu głowy, tak intensywnym, że muszę się z całej siły zapierać stopami, by nie spaść ze stołka, przychodzi czas na resztę ciała.
Kładę się na przykrytej białą bawełną drewnianej leżance, a masażystka sowicie polewa olejem mój brzuch, nogi i ręce. Jej dłonie ślizgają się po skórze, ugniatają i cisną, a rozgrzane ciało poddaje się tym zabiegom niczym plastelina. Czuję się jak rozwałkowywane ciasto, trzymane w ryzach tylko dzięki mocnemu uściskowi. W ajurwedyjskim masażu nie chodzi o to, by pomasować mięśnie, czy ukoić dotykiem nerwy. Celem jest wmasowanie w każdy milimetr ciała oleju. Liczy się rozgrzanie skóry tak, by jej pory się otworzyły, a olej wyciągnął z niej toksyny, jednocześnie oddając ciału swoje cudowne właściwości.
Ruchy masażystki są posuwiste. Jej dłonie przesuwają się po całym moim ciele jednym olejowym ślizgiem, sięgając od czubków palców dłoni aż po pięty.
Są zgodne z filozofią ajurwedy, prastarej, hinduskiej medycyny, która traktuje człowieka holistycznie. Nie skupia się tylko na chorej części, ale na szerszym kontekście. To dlatego ku ajurwedzie skłaniają się ci, którzy chcą, by ktoś na nich spojrzał „całościowo”.

Mnie popchnęła ku niej nie tyle troska o zdrowie (choć ona również), co ciekawość. Pisząc książkę „Monsun przychodzi dwa razy”, podróżowałam przez Indie szlakiem pieprzu i innych przypraw. I wtedy właśnie zainteresowały mnie zdrowotne właściwości roślin, które wykorzystuje ajurweda.
Jej nazwa powstała z połączenia słów: āyuh, które w sanskrycie znaczy „życie” i weda, czyli „wiedza”. Ajurweda zakłada, że na człowieka, zwierzę, czy roślinę składa się pięć żywiołów: ziemi, wody, ognia, powietrza i przestrzeni. Tworzą one trzy siły energetyczne, czyli dosze: watę, pittę i kaphę. Wata to powietrze i przestrzeń, a jej główną cechą jest zmienność i nieregularność. Kapha to ziemia i woda, potencjał, stabilność. Pitta to ogień i woda. Odpowiada za równowagę, metabolizm, procesy trawienia, odczuwanie głodu i pragnienie. Gdy wata, pitta i kapha są w równowadze, jesteśmy zdrowi i szczęśliwi.
Ajurweda uczy jak żyć, żeby je utrzymać w balansie i co zrobić, by ową równowagę przywrócić.
By stwierdzić, która z dosz u mnie dominuje, oraz która niedomaga, ajurwedyjski doktor zagląda mi w oczy, uszy i w gardło. Przez ponad godzinę wypytuje o wszystko: od chorób po sny, ale też i o to, czy wolę pić zimną czy ciepłą wodę i jak znoszę stres. Notuje pilnie w wielkim notesie, drapie się w skupieniu po głowie. W końcu przepisuje mi dietę i masaże, zaleca jogę, medytację i dużo snu. Nakazuje odstawić kawę, herbatę, alkohol. Pić mogę tylko wodę, zioła lub najlepiej gorącą wodę z imbirem. Zaś w oczyszczeniu umysłu ma mi pomóc sirodhara, czyli ajurwedyczny zabieg pochodzący z Kerali na południu Indii.
Sirodhara to zabieg statyczny. Niby nic się nie dzieje, a tymczasem, z każdą minutą dzieje się coraz więcej.
Leżę na wbijającej się w kości leżance, przykryta cienką warstwą bawełny. Nad głową mam zawieszony wielki, gliniany garnek, z którego przez niewielką dziurkę leje się na środek mojego czoła ciepły olej. Masażystka porusza delikatnie naczyniem tak, by zabieg nie zamienił się w chińską torturę, a strumień okrężnym ruchem masował mi czoło. Obmywająca głowę struga ciepła sprawia, że odpływam, pogrążając się w ni to śnie, ni to medytacji. Mam wrażenie, że olej przelewa mi się przez mózg, wypłukując z niego wszystkie zalegające tam, niczym śmieci, negatywne myśli i emocje. Nagle budzi mnie przeszywający szloch, dobiegający gdzieś z głębi trzewi. Tak, jakby łzy miały spłukać to, czego olejowi się nie udało. Podobno – jak dowiaduję się później od mojego lekarza – nawet największym bykom podczas tego zabiegu zdarza się płakać.
Ajurweda niesie wiele niespodzianek. Oczyszczanie organizmu, a tym bardziej głowy, nie jest łatwym procesem. Dobrze jednak wiedzieć, że ma się za sprzymierzeńca prastarą, hinduską naukę czerpiącą z natury. I kojące ręce, które gdy trzeba wymasują, przytulą lub po prostu poleją wymęczone ciało aromatycznym olejem.
