Podróż po stacjach paryskiego metra pozwala spojrzeć na stolicę Francji w inny sposób
fot. Michał Przeździk-Buczkowski
Nie da się o Paryżu jak o każdym mieście opowiedzieć w sposób jednoznaczny. Zawsze trzeba patrzeć wielopoziomowo, z wielu perspektyw i umieć dostrzec różne konteksty. Na tym chyba polega świadome, mądre podróżowanie oraz obcowanie z nowymi miejscami – mówi Piotr Czajkowski, malarz i wykładowca na Łódzkiej ASP, którego Paryż od 12 lat nieustannie inspiruje do tworzenia wieloformatowego cyklu obrazów „Metro”.
Anna Janowska: Metro w Paryżu ma aż 303 stacje, a Pan inspirowany nim cykl maluje już od 12 lat. Która ze stacji powtarza się w nim najczęściej?
Piotr Czajkowski: Nie zastałem się w tym paryskim metrze w jakimś konkretnym miejscu, nie szukam też fizycznej przekładni rzeczywistości na obraz. Chodzi mi o podróż symboliczną i metafizyczną. Metro jest pretekstem. Kojarzy mi się ze zmianą, ruchem, przemieszczaniem. Zresztą, idąc w metaforę – wszyscy jesteśmy uczestnikiem pewnego rodzaju podroży. Większej, mniejszej, bardziej lub mniej fascynującej. Bo przecież podróż to nie jest wykupienie biletu lotniczego czy wycieczki. Pięknie o tym mówił już Krzysztof Kieślowski podkreślając, że we wszystkim najważniejsza jest droga. Często dopiero z perspektywy lat widzimy, że dążenie do jakiegoś życiowego celu było najbardziej wartościowym czasem, jaki nam się przytrafił. Dlatego tak czczę codzienność, traktując ją jako wycinek większej całości, którą – jeżeli chcemy – możemy nazwać podróżą.
No właśnie, tymczasem podróż metrem, nawet tym paryskim, często traktujemy raczej jako uciążliwość, którą trzeba pokonać w drodze ku tym wszystkim wspaniałym muzeum, kawiarniom czy spacerom nad Sekwaną…
No dobrze, ale czy życie bywa zawsze gładkie i równe? Trudności nas kształtują. Mierzenie się z rzeczami wysiłkowymi buduje charakter, więc nasze dążenie do rzeczy łatwych jest tym bardziej złudne. Metro wcale nie musi być uciążliwością, a te zatrzymania, przesiadki, tak naprawdę determinują nasz los. Czy nie zdarzyło się nam spóźnić gdzieś, czy przyjść za wcześnie, a potem wyniknęło z tego coś, co było kompletnie poza planem, co zmieniło albo wpłynęło na nasze życie? Tak samo jest z tym metrem. Można dostrzec w nim więcej, niż na pierwszy rzut oka może się wydawać.
Mawia Pan o swoich obrazach, że są jak czytanie miasta. Podobnie, jak czytanie planu metra.
Patrząc z różnych perspektyw na tą samą rzecz – niech to będzie stacja metra – otrzymamy bardzo różne komunikaty. Uczę studentów, że sens pojmowania rzeczy w życiu czy sztuce leży w perspektywie, z której patrzymy (Piotr Czajkowski jest wykładowcą, profesorem Akademii Sztuk Pięknych im. Władysława Strzemińskiego w Łodzi – przyp. red). A ilekroć zmienimy perspektywę, zmieni się też nasz odbiór danej sytuacji.



Jak tę perspektywę w paryskim metrze zmienić?
Chociażby tak: stacje metra możemy czytać, ale przecież też są nam one czytane. „Słyszymy” je zanim je zobaczymy. Na poszczególnych stacjach zatrzymują się nie tylko wagoniki metra, ale i – poniekąd – nasz umysł. A jeżeli jesteśmy bardziej świadomi i potrafimy odnieść nazwy stacji do szerszego, nie tylko naziemnego kontekstu, to tworzy się wieloznaczność i wielokontekstowość miasta. I dobrze, bo nie da się o Paryżu, jak o każdym mieście, opowiedzieć w sposób jednoznaczny. Zawsze trzeba patrzeć wielopoziomowo, z wielu perspektyw i umieć dostrzegać konteksty.
Na tym polega chyba świadome, mądre podróżowanie oraz obcowanie z nowymi miejscami. Ruszamy przygotowani, z racji wykształcenia, wychowania, oczytania, obycia oraz tego, że umiemy patrzeć. A nie tylko przyjeżdżamy, patrzymy, wyjeżdżamy. Żeby nie było, jak w tej anegdocie o Egipcie, którą opowiadał Jacek Wałkiewicz – że spojrzawszy na piramidy rzucamy: „patrz jaka niska, wyższa się wydawała”. I to jest cała nasza refleksja na temat 3000 lat ludzkiej historii! Podróże kształcą ludzi mądrych.
A te wszystkie litery na Pana obrazach? Pan ich wygląda, nasłuchuje, wypatruje?
Cytuje autentycznie brzmiące nazwy metra, ponieważ struktura ideowa i pomysł cyklu opiera się na porządku następujących po sobie stacji. Więc cytuje je w różnych układach, formach i formatach.
Czyli nie ma miejsca na słowa zasłyszane, czy wymazane na ścianach metra?
Jest, oczywiście, że jest. Traktuje je w kategorii cytatu, wtrącenia. Trochę tak, jakbyśmy szli dobrze znaną ulicą i nagle się okazuje, że był plakat, nie ma plakatu, była czysta ściana, jest mural. To pokazuje, że struktura wizualna pejzażu miejskiego jest żywa. Miasto też zostawia po sobie ślady.
Dla mnie jego zwiedzanie to nie tylko przekroczenie progu muzeum, choć akurat muzea Paryż ma świetne, czy spojrzenie na wieże katedry. Ale to też ulica, zapach, witryny sklepowe, taksówki, kosze na śmieci, skwery, ławki, parki. To wszystko, co sumarycznie składa się na dane miejsce.
A propos zapachów, to akurat metro paryskie z nich „słynie”, ciesząc się reputacją najbardziej obsikanego w Europie.
No może ta część składowa metra jest najmniej inspirująca. Ale nie do uniknięcia.
To taka swoista, paryska „bariera przejścia”?
Wszystko ma w życiu jakiś powód istnienia. Nie mówię, że trzeba eksplorować miejsca, gdzie te zapachy mają jakieś skraje oblicza. Ale myślę, że człowiek, który potrafi zachwycić się tym, co ma urok dla zmysłów, potrafi też szybko wyczuć, co takiego uroku nie ma. Bo gdyby nie było skrajnych sytuacji czy emocji, jak potrafilibyśmy znaleźć w sobie zachwyt? Silne emocje wbrew pozorom są tu potrzebne. To trochę tak, jak z ciszą. Możemy ją celebrować, ale dlatego, że przed chwilą do naszych uszu docierały dźwięki. Na skutek zmiany miejsca, czy wyciszenia się, możemy delektować się tym, że jesteśmy tych dźwiękowych bodźców pozbawieni.

A propos zachwytów, to co Pana w Paryżu zachwyca najbardziej?
Tu trzeba nieustannie dokonywać pewnej aktualizacji, tak jak w oprogramowaniu komputera czy telefonu. Inaczej bym odpowiedział na to pytanie 25 lat temu, gdy pierwszy raz pojechałem do Paryża, inaczej teraz. Miasto było innym miastem i ja innym człowiekiem. Znałem Paryż z perspektywy historii impresjonistów, których, ucząc się malarstwa, traktowałem jak mistrzów. Wtedy to był mój główny trop. Szukałem miejsc, w którym ta artystyczna bohema żyła i tworzyła, niekoniecznie będąc entuzjastycznie przyjmowaną, bo zachwyt i uznanie przyszły później. A oni mimo wszystko tworzyli, zostawiając po sobie prace uznawane dziś za arcydzieła. Zresztą patrzę na życie ówczesnej bohemy z lekką zazdrością. Wtedy relacyjność była o wiele większa. Wieczorami chodziło się do kawiarni, dyskutowało, tworzył się ten słynny artystyczny ferment. W biografiach widać, że te rozmowy, te dyskusje – czasem w ogromnych emocjach – były nieodzowną częścią twórczego życia.
A nie ma Pan tak, że lubi wracać do tych pierwszych zachwytów, trochę jak na wakacje do ulubionych miejsc z dzieciństwa? Przez lata odkryliśmy nowe miejsca, ale baza pozostaje niezmienna?
Takim miejscem jest dla mnie Musée d’Orsay. Już sam budynek jest przejawem wizjonerstwa. Przecież w czasach, gdy powstawało (inauguracja odbyła się w 1986 r. – przyp. red.) nie adaptowano jeszcze tak, jak dziś, dworców czy fabryk na muzea. Powstało miejsce gdzie intensywność sztuki na najwyższym poziomie jest wręcz niezwykła. Do tego stopnia, że nie potrafię do Musée d’Orsay tak po prostu wejść i zacząć zwiedzać po kolei salę za salą. Skala odczuć i ich intensywność – we mnie przynajmniej – nie znajduje pojemności na godzinę czy dwie. Muszę wyjść, ochłonąć, zrobić pauzę, żeby móc się tym co widzę i przeżywam nacieszyć, poukładać to sobie.
Zawsze można zagapić się na Sekwanę, z okien na najwyższym piętrze…
Generalnie w Paryżu łatwo jest się zagapić. Ilość bodźców jest nieprawdopodobna. To jest właśnie ten koloryt miasta. Zależy oczywiście, jakie mamy preferencje estetyczne czy wizualne, ale ta wielobodźcowość – architektoniczna, ludzka, kulinarna – jest tak bogata, że mam tam zawsze oczy dookoła głowy.
A Luwr? Też zwiedza Pan wybiórczo?
Luwr to zdecydowanie nie jest wyprawa na jeden dzień. Nie da się, ba, nawet nie powinno się go zwiedzać na raz. A już na pewno zwiedzanie go biegiem jest zupełnie pozbawione sensu.
Dodajmy, że Luwr jest najpopularniejszym muzeum na świecie, dziennie odwiedza go ok. 15 tys. zwiedzających, 35 tys. z 380 tys. dzieł jest pokazywanych na stałej ekspozycji. Sale muzealne zajmują 60 600 metrów kwadratowych… Nic dziwnego, że podczas zwiedzania można zetrzeć podeszwy i że trzeba się przedzierać przez grupy cisnące do największych atrakcji…
No właśnie, trudno o poczucie jakiejkolwiek intymności w takim muzeum. Ilość ludzi jest obłędna.

A ma Pan jakieś sposoby, żeby w tym turystycznym Paryżu obcować ze sztuką w kameralny sposób?
Zdecydowanie łatwiej o spokój w galeriach, których jest w Paryżu mnóstwo, chociaż oczywiście nie znajdziemy w nich arcydzieł podobnego kalibru. Bardzo lubię Muzeum Rodina, mieszczące się w pałacu, w którym dawniej była jego pracownia, notabene podarowana mu przez miasto w uznaniu za zasługi. Przepiękne wnętrze, jeszcze piękniejszy ogród. Można się tu delektować sztuką w kontekście miejsca, w którym powstawała. To jest zwiedzanie z inną emocją, co jest jeszcze fajniejsze.
A niedawno otwarte muzeum Serga Gainsbourga mieszczące się w jego domu – „Maison Gainsbourg” – już Pan zdążył zwiedzić?
Jeszcze nie. Ale wspaniałe jest to, że Paryż jest taką pigułką, gdzie wszystko się znajdzie. Bogactwo tego miasta wynika w sporej części z biografii wielkich ludzi, którzy się o nie otarli, zostawiając w nim trochę swojej historii.
Wybiera się Pan do Paryża na Olimpiadę, czy raczej będzie się Pan od niego trzymał w tym czasie jak najdalej? Prognozy mówią, że nawet 15 milionów kibiców i turystów będzie się wtedy przemieszczać „Pańskim” metrem…
Myślę, że cieszenie się Paryżem z innej niż sportowej perspektywy będzie w tym czasie mocno utrudnione.
W sumie mógłby Pan w tym czasie wyruszyć w inną podróż. Gdyby zechciał Pan odwiedzić wszystkich tych, którzy mają w domu Pana obraz, wyszłaby, zdaje się, niezła wyprawa dookoła świata. Prace z cyklu „Metro” znajdują się w prywatnych kolekcjach we Francji, Niemczech, Belgii, Holandii, Hiszpanii, Szwajcarii, Wielkiej Brytanii, Japonii i USA…
(Śmiech). Fakt, to byłaby długa i rozległa geograficznie podróż.