W odległych czasach styczeń miał przypisaną określoną rolę. Chodziło w nim z grubsza o to, by siedzieć przy ogniu, nie za wiele robić i podjadać zapasy
Wygląda na to, że żegnanie roku 2020 miało w sobie sporo zaklęć i magii. A te działają jedynie rzucone przez osoby biegłe w ezoterycznym fachu. Nadzieje, że wraz z 2021 wszystko zacznie się jakoś układać właśnie się kruszą.
We Włoszech zabrakło igieł do strzykawek, a tamtejsza mafia robi co może, by dołączyć do tego farmaceutycznego zamieszania i zrobić na tym biznes. Niemcy przedłużają pełny lockdown. Premier Wielkiej Brytanii przyznaje, że ich służba zdrowia jest na progu rozsypki. Japonia zorientowała się, że wizyty w restauracjach napędzają kolejną falę epidemii. W związku z czym zdecydowano się na wieczorne zamykanie knajp. W Polsce mamy natomiast celebrycką aferę szczepionkową, która przybrała postać groteski. Jakby było mało, Stany Zjednoczone piszą właśnie nowy etap własnej historii. A piszą go za pomocą podburzonych przez Donalda Trumpa tłumów wdzierających się do Kapitolu.
Rzuciłem okiem na internetowy licznik pokazujący, kiedy mogę liczyć na ewentualne szczepienie. Algorytm, biorąc pod uwagę mój wiek oraz szacowaną dzienną liczbę szczepień uznał, że najwcześniej mogę wybrać się do lekarza w czerwcu. A bardziej prawdopodobne, że we wrześniu. To i tak wersja optymistyczna. Na razie bowiem pomiędzy realną liczbą zaszczepionych, a planami na papierze jest spora rozbieżność.
Widać więc już teraz, że wraz z fajerwerkami na sylwestrowym niebie nie nadeszła upragniona zmiana. Dlaczego zresztą miałaby przyjść? Chyba, że uznamy, że są nią płynące z Moskwy wieści o tym, że po kilkudziesięciu latach znów zezwolono tam kobietom prowadzić pociągi metra.
A co dzieje się na naszym podróżniczym podwórku? Nie za dużo.
Wyjazdy są nadal utrudnione. Wiążą się z ryzykiem, sporymi kosztami i trudnościami logistycznymi. Póki hotele pozostają zamknięte, nawet poruszanie się po naszym kraju jest pewnego rodzaju gimnastyką. Uparci znajdą oczywiście drogę. Na razie jednak zniknęła gdzieś ta swoboda decyzji i samego przemieszczania się, która zawsze była siłą napędową każdego wędrowca.
Maja Sontag, podróżniczka, z którą wywiad publikujemy w tym numerze, mówi, że w pewnym momencie swoich wędrówek poczuła, że walka z sytuacją, na którą nie ma wpływu, jest pozbawiona sensu. Pozostaje jedynie się przystosować. I przeczekać, koncentrując się na czymś innym. Przerwała więc wieloletnią motocyklową podróż i wróciła do Polski. Ku własnemu zdumieniu, odnajduje teraz radość w czynnościach i przedmiotach, przed którymi wcześniej uciekała. Na dobrą sprawę, jest w tym coś buddyjskiego.
W odległych czasach styczeń miał przecież przypisaną określoną rolę. Chodziło w nim z grubsza o to, by siedzieć przy ognisku lub piecu, nie za wiele robić (wszak pola leżały w zimowym uśpieniu) i podjadać zapasy.
Zima nie służyła do podróżowania. Ani do wzmożonej aktywności i realizowania planów. Była okresem zawieszenia aktywności. Kołysaniem się pomiędzy tym, co stare i znikające, a tym, co dopiero się rodzi, ale potrzebuje jeszcze czasu by dojrzeć. To nie jest dobry moment na Nowy Rok. Czy nie lepiej byłoby go przesunąć na wiosnę?
Czy kilka tygodni pół-hibernacji wymuszonej przez pandemię, musi być więc w rzeczywistości aż taką katastrofą? Może to tylko kwestia nastawienia? Chwilowego odpuszczenia i przestawienia się na to wyobrażone (lub całkiem realne) przesiadywanie przy ogniu. Nie powinno przecież być tak źle. Pod warunkiem, że zaopatrzymy się w stosik książek, skrzynkę ulubionego wina i wyłączymy na jakiś czas telefony, pozwalając wreszcie dryfować naszej wyobraźni swobodnie.