Aparat jest przepustką do światów, do których z pustymi rękami nie mielibyśmy wstępu. Im jest on mniejszy, tym o ten wstęp trudniej
Zobaczyłam ich z daleka. Tłum kłębił się na plaży w Miami Beach. Młodzi mężczyźni, w większości bez koszulek, pokazywali wyrzeźbione ciała, dziewczyny miały cudaczne, kolorowe stroje, które więcej odsłaniały niż zasłaniały, narzucone na skąpe bikini. Nie pamiętam, czy kiedyś widziałam tylu pięknych ludzi w jednym miejscu. Ktoś przyniósł na ramieniu staroświecki boombox i nagle wszyscy rzucili się do tańca. Trwał spring break – wiosenna przerwa na uniwersytetach to w USA czas szalonych studenckich imprez. Miałam wrażenie, że znalazłam się na planie teledysku.
Bardzo chciałam oddać to szaleństwo na zdjęciach, ale nie wiedziałam, jak się do tego zabrać. Nie chciałam przerywać zabawy, a o wmieszaniu się w tłum nie było mowy. Dookoła mnie byli sami miejscowi, Afroamerykanie i Latynosi. A pośród nich ja jedna – kompletnie ubrana, biała turystka z Polski. Mimo to wyciągnęłam aparat i nieśmiało zaczęłam fotografować. Początkowo czułam się niepewnie, ale podchodziłam coraz bliżej.
I nagle okazało się, że ten rozbawiony tłum zaakceptował moją obecność.
Ktoś spytał, dla kogo robię zdjęcia. Parę osób domagało się sfotografowania (sami mężczyźni), jakiś chłopak poprosił o kontakt, a nawet chciał zapłacić za fotografię. Ale zdecydowana większość imprezowiczów w ogóle nie zwracała na mnie uwagi. Stałam się niewidoczna, schowana za wielkim aparatem.
Do dziś zastanawiam się z czego wynika, że czasem się to udaje, a czasem nie. Zdarza się, że podchodzę z aparatem do obcych ludzi, na przykład podczas manifestacji, a oni traktują moją obecność, jak coś najbardziej naturalnego na świecie. Wymieniamy się spojrzeniami. Wiedzą, po co tam jestem i przestają na mnie zwracać uwagę. Ale bywa też, że czuję się jak intruzka. Z pewnością nie ma to jednak nic wspólnego ze sprzętem, jakiego używam.
Wśród części fotografujących panuje przekonanie, że aparat, zwłaszcza duży, utrudnia kontakt z ludźmi. Stąd marzenia o urządzeniu, którego nie widać.
Coraz mniejsze bezlusterkowce są nie tylko lżejsze niż ogromne lustrzanki – znacznie mniej rzucają się też w oczy. Dalszym krokiem są mikrourządzenia niczym z powieści szpiegowskich, których nie da się zauważyć. Czy aparat, którego pozornie nie ma, ułatwiłby nam pracę?
Na pytanie to próbował odpowiedzieć Filip Springer w tekście napisanym kilka lat temu dla tygodnika „Polityka”. „Okulary z wbudowanym aparatem wydają się urzeczywistnieniem jednego z największych marzeń wielu fotografów. To marzenie bycia niewidzialnym, posiadania czapki niewidki i fotografowania w sposób idealny życia nieświadomych niczego ludzi” – pisał, gdy Google Glass miały wejść do szerokiej sprzedaży.
Na potrzeby eksperymentu fotograf Maciej Nabrdalik kupił chińską wersję okularów z wbudowanym aparatem. I szybko odkrył, że to, co miało dawać nieograniczone możliwości i uczynić go niewidzialnym, wcale mu nie pomaga. „Aparat na szyi jest usprawiedliwieniem naszej ciekawości, pretekstem, dzięki któremu możemy wejść w sytuację, w której bez aparatu z pewnością byśmy się nie znaleźli. A teraz zostawała tylko ta ciekawość, ale nie miałem żadnego widocznego uzasadnienia mojego zachowania” – opowiadał Springerowi. Po latach wiemy, że Google Glasses nie podbiły rynku. Być może więcej osób miało podobne odczucia, co polski fotograf.
Doświadczenie Macieja Nabrdalika oddaje to, co zawsze intuicyjnie czułam: aparat jest przepustką do światów, do których z pustymi rękami nie mielibyśmy wstępu.
Bez niego w tłumie szalejącym na plaży w Miami byłabym tylko zagubioną turystką. Z aparatem moja rola była znacznie bardziej czytelna. Dziś, gdy ludzie niemal nie rozstają się z telefonami komórkowymi, fantazja o niewidocznym aparacie zrealizowała się w przewrotny sposób. Przy odrobinie wprawy można robić zdjęcia, nie zwracając niczyjej uwagi. A telefonami fotografują i profesjonaliści, i amatorzy, i osoby, które nigdy nie nazwałyby siebie fotografami czy fotografkami.
Ja pozostaję wierna lustrzance – lubię w niej to, że jasno określa moje zamiary i pozycję, a także relacje między mną a moimi bohaterami. Nikogo nie namawiam do podróżowania z ciężkim sprzętem. Ale wierzę, że aparat może ułatwiać kontakt z napotkanymi w drodze ludźmi, a nie go utrudniać. Niezależnie od swoich rozmiarów.
Zdjęcie otwierające:
Spring break w Miami fotografowałam przez dwa dni w 2016 r. To było ostatnie zdjęcie, które wtedy zrobiłam – od razu poczułam, że się udało. W tym samym roku trafiło do finału konkursu Leica Street Photo i zostało zaprezentowane na wystawie w galerii Leica.
Fotografowałem różnymi aparatami w podróży, ale najlepsze efekty miałem w Maroku (kraju średnio łatwym do fotografowania ludzi) robiąc uchwycone portrety napotkanych ludzi kilkudziesięcioletnią Mamiyą C3, wielką i ciężką, dwuobiektywową lustrzanką średnioformatową, o której można wszystko powiedzieć, ale nie, że jest niezauważalna. Ten ciężki retro-sprzęt budził życzliwą ciekawość, tworzył pewną powagę sytuacji (“facet z tym wielkim, starym aparatem wie, co robi”), a jednocześnie uniemożliwiał łapanie szybkich zdjęć z ukrycia (czego Marokańczycy generalnie nie lubią). Nie pytałem ich o zdanie, ale widzieli, że fotografuję, bo zajmowało to sporo czasu. Miły uśmiech wystarczał prawie zawsze. Czasem ktoś pytał o ten sprzęt, albo wspominał, że jego ojciec przed laty miał podobny. Stary i ciężki aparat bardziej łączył niż dzielił, jak się okazało. Nigdy nie powtórzyło się to już przy szybkim fotografowaniu małymi, podręcznymi aparatami, od bezlusterkowca po iPhone’a.